NH 2019: 3 najlepsze horrory festiwalu

Nowe Horyzonty to przede wszystkim festiwal filmów artystycznych, który raczej nie przyciąga zbyt wielu fanów pełnokrwistego kina gatunkowego – mimo to w repertuarze festiwalu da się zazwyczaj wyłowić kilka godnych uwagi thrillerów, komedii czy kryminałów. W ostatnich latach coraz częściej pojawiają się twórcy, którzy są w stanie wykorzystać ramy kina gatunkowego do nakręcenia autorskich, arthousowych i bezkompromisowych filmów – również jeśli chodzi o horror, posiadający raczej opinię gatunku gorszego sortu. Wystarczy wspomnieć choćby Ariego Astera (“Hereditary”, “Midsommar. W biały dzień”), Robert Eggersa (“Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” i jego nowa produkcja “The Lighthouse”, zbierająca świetne recenzje na zagranicznych festiwalach) czy Severina Fialę i Veronikę Franz, których film “Widzę, widzę” można było zobaczyć w konkursie głównym Nowych Horyzontów w 2015 roku. Również i podczas tegorocznej edycji festiwalu udało nam się zobaczyć co najmniej kilka godnych polecenia filmów gatunkowych – trzy najlepsze horrory pokrótce recenzujemy poniżej!

Koko-di Koko-da, reż. Johannes Nyholm (Dania, Szwecja 2019)

Elin i Tobias, szczęśliwi rodzice wraz z córką świętują jej ósme urodziny. Niestety dziewczynka niespodziewanie umiera. Trzy lata później małżonkowie wybierają się na biwak pośrodku lasu. Ich z pozoru zwyczajna wycieczka zamienia się w walkę o przetrwanie, gdy zostają zaatakowani przez karykaturalną trupę przeniesioną żywcem z ilustracji na dziecięcej pozytywce: niskiego, ubranego na biało mężczyznę, agresywnego rottweilera i parę cudacznych wielkoludów. Co dziwniejsze, koszmar powtarza się bez końca, jakby para utknęła w czasowej pętli, z czego sprawę zdaje sobie tylko Tobias.

Johannes Nyholm proponuje widzom arthousową wersję “Dnia Świstaka”, czy może raczej horroru “Śmierć nadejdzie dziś” biorąc pod uwagę gatunkową przynależność jego drugiego pełnometrażowego filmu. Cicha polana pośrodku ciemnego, złowrogiego lasu, samotny domek pośród drzew, nieprzewidywalni i lubujący się w przemocy napastnicy oraz biały kot wieszczący zgubę bohaterów – Szwed umiejętnie i z wyczuciem buduje atmosferę grozy i tajemnicy. Rozczaruje się jednak ten, kto oczekuje od “Koko-di Koko-da” typowego slashera czy horroru spod znaku home (lub w tym wypadku tent) invasion. Nyholm balansując na granicy groteski wykorzystuje pełną brutalności, powtarzaną raz za razem sytuację jako metaforę wymagającej trudu i wielu prób odbudowy małżeńskiej relacji nadwerężonej przez nieoczekiwaną śmierć dziecka. Choć Elin i Tobias pozornie wydają się pogodzeni ze stratą, to wciąż zmagają się z żalem, poczuciem winy, bólem i wzajemnymi pretensjami. Wyjdą one na jaw dopiero w konfrontacji z osobliwymi przeciwnikami, których pokonanie wymusi od bohaterów wspólne stawienia czoła dręczącej ich traumie.

Dla wprawnego widza sedno historii stanie się jasne w miarę szybko. W tym przypadku nie jest to jednak wada, gdyż rzadko zdarza się, by opowiadać o sprawach z gruntu rzeczy oczywistych w tak nieszablonowy sposób, spójnie łącząc ze sobą rodzinny dramat, dziwaczną baśń i krwawy horror.

In Fabric, reż. Peter Strickland (Wielka Brytania, 2018)

Peter Strickland kocha giallo i nie wstydzi się tego pokazywać. Romans, który dało się wyczuć przy niesamowicie klimatycznym horrorze dźwiękowym “Berberian Sound Studio”, wybrzmiewa na dobre w jego najnowszej produkcji “In Fabric”. Już montaż czołówki filmu pokazuje, iż mamy do czynienia z hołdem dla włoskiego horroru – zatopione w różnych odcieniach czerwieni kadry do złudzenia przypominają ujęcia z “Profondo Rosso” mistrza Dario Argento.

Kiedy jednak nasycimy oczy wysmakowaną stylistyką okaże się, że Anglik podchodzi do swojej miłości z pewnym dystansem. Historia i sposób jej opowiadania świadczą o tym, że z premedytacją stworzył on pastisz filmów giallo – trudno zresztą wziąć zupełnie na poważnie fabułę o dotkniętej klątwą sukience, która przejmuje kontrolę nad życiem kolejnych właścicieli nie będących w stanie oprzeć się jej demonicznemu urokowi. Strickland bawi się więc zarówno formą, jak i treścią, w kampowej konwencji mieszając przeszarżowane aktorstwo, krwawą makabreskę i sporą dawkę dosłownie rozbrajającego humoru. Nie znaczy to jednak, że pod warstwą kiczu nie da znaleźć się czegoś więcej niż samą zabawę gatunkiem. “In Fabric” to satyra na manię zakupów, horror wyśmiewający współczesną fetyszyzację towaru i szaleństwa wyprzedaży, kreujący świat, w którym zza sklepowej lady obsesyjnie pożądliwych kupujących obsługują sprzedawczynie-czarownice. Dostaje się zresztą nie tylko konsumpcyjnemu społeczeństwu, reżyser z ironicznym humorem przygląda się również korporacyjnej rzeczywistości i charakterystycznej dla niej, absurdalnej nowomowie.

Ostatecznie można jednak odnieść wrażenie, że Strickland ma w sobie nieco za dużo miłości do giallo – film jest rozciągnięty do niemal dwóch godzin, a drugi akt historii demonicznej sukienki wydaje się raczej niepotrzebny. Mimo to “In Fabric” dostarcza mnóstwa dobrej rozrywki i frajdy z obcowania z gatunkiem, który jak widać nie odszedł jeszcze zupełnie do filmowego lamusa.

The Lodge, reż. Severin Fiala, Veronika Franz (USA, Wielka Brytania 2019)

Wspomniani we wstępie do powyższego artykułu Severin Fiala i Veronika Franz, twórcy “Widzę, widzę” – jednego z najciekawszych europejskich horrorów ostatnich lat – przypominają się swoim nowym filmem „The Lodge”, zrealizowanym we współpracy z legendarną wytwórnią Hammer. Austriacki duet reżyserski, powracając do motywów znanych z ich pierwszej pełnometrażowej fabuły, przenosi widza do tytułowej chaty, daczy nad jeziorem pośrodku lasu, gdzie pierwsze wspólne Boże Narodzenie spędzić ma patchworkowa rodzina: Aidan i Mia, ich ojciec Richard i jego nowa dziewczyna Grace. Rodzeństwo nie kryje niechęci wobec wybranki taty, obwiniając ją o tragedię, jaka spotkała ich matkę. Kiedy Grace zostaje sama z dziećmi, w domu nad jeziorem zaczynają dziać się coraz bardziej niepokojące rzeczy.

W fabule filmu bez trudu można dostrzec podobieństwa „Widzę, widzę” – Fiala i Franz znów zajmują się życiem rodzinnym, bohaterami czyniąc dzieci pozostawione pod opieką kobiety, której nie do końca ufają. Tym razem jednak wykorzystywany przez nich strach ma bardziej konkretne oblicze. Grace za młodu należała do sekty, której pozostali członkowie popełnili zbiorowe samobójstwo, a Richard był jej terapeutą, pomagającym zmierzyć się z doznaną traumą. „The Lodge” to opowieść o demonach dzieciństwa, głębokich ranach, których nie zagoi czas oraz piekle religijnych dogmatów. Zarazem to sprawnie nakręcony horror, w którym Austriacy ponownie pokazują, że z sukcesem opanowali sztukę właściwego stopniowania napięcia. Co ważne, niemal zupełnie rezygnują z będących plagą współczesnego horroru jump scare’ów, stawiając na atmosferę grozy i niepewności. Umiejętnie poprowadzona historia odpowiednio dawkuje kolejne porcje informacji i choć obowiązkowy fabularny twist daje się przewidzieć, to sam finał może zaskoczyć. 

Fiala i Franz to sprawni gatunkowi rzemieślnicy, ale w ich drugim horrorze brakuje jednak arthousowej błyskotliwości „Widzę, widzę”. Jednocześnie wtórność wykorzystanych motywów karze się zastanowić, czy w przyszłości uda im się zrealizować kolejny udany, ale nieco bardziej oryginalny projekt. Przekonać się o tym będzie może jedynie oglądając ich następny film, co też z pewnością uczynimy.