Najnowszy film Waszego ulubionego reżysera (prawda?) wchodzi oficjalnie do kin w piątek, ale już od wczoraj można wybierać się na pokazy przedpremierowe. Recenzenci widzieli go na pierwszym polskim seansie podczas zakończonego niedawno festiwalu Nowe Horyzonty. Nasza recenzja powie Wam – miejmy nadzieję – czego możecie oczekiwać.
Lubimy filmy o filmach, przestrzeniach kinowych, samym Hollywood. Każde wspomnienie „Birdmana” powoduje ciarki na plecach, przywołane z pamięci kadry z „Cinema Paradiso” wywołują szczery uśmiech, a reminiscencja „Amatora” każe kiwać głową w uznaniu.
Gdy więc 9. film Quentina Tarantino już w oryginalnym tytule kreowany był na baśń o Fabryce Snów („Once upon a time… in Hollywood”), z trudem tonowaliśmy nastroje i trzymaliśmy w ryzach własne oczekiwania. 161 minut czasu ekranowego było zapowiedzią, obietnicą, 2-3 scen pozornie o niczym, niby ciągnących się w nieskończoność, a trzymających w napięciu od początku do końca (jak rozmowa Hansa Landy z mleczarzem w „Inglourious Basterds”, jak posiadówka z zaśnieżonej chacie w „Nienawistnej ósemce”, jak Bill opowiadający o Supermanie w „Kill Billu”).
I, jakby Wam to powiedzieć… Są oczywiście w „Pewnego razu… w Hollywood” sceny wspaniałe. Zobaczycie, jak elegancko obraża się Bruce’a Lee, jak wygląda granica możliwości improwizującego aktora, przypomnicie sobie kolejny raz, że Quentin to fetyszysta stóp. Problem w tym, że ujęcia te są – jak na reżysera – dość krótkie, a w samym filmie stanowią zauważalnie mniejszą część. Co wypełnia go w pozostałych momentach? Łażenie, jeżdżenie. Jakby Quentin też zapragnął zaprezentować nam swoją wersję cinema slow. Rozdźwięk w zainteresowaniu widza jest wtedy mniej więcej taki, jak w przypadku rozgrywki w „Grand Theft Auto”, w której gros czasu spędzaliśmy jeżdżąc po mieście. Jasne, jest to cool, jest to niezbędne, aby pchać wątki do zaplanowanego końca, ale jednak – o zgrozo! – można zmrużyć oko, stracić zainteresowanie. Mieliście kiedyś podobne doznania na jakimkolwiek, nawet zgodnie uważanym za słabszy z filmów QT?
Nie można przyczepić się do gry aktorów – ani rewelacyjnego pierwszego (L. Di Caprio w roli Ricka Daltona, gwiazdy na etapie końca terminu przydatności dla branży, zaszufladkowanej w roli mającego w końcu zginąć złoczyńcy; a w szczególności B. Pitt w roli jego niezłomnego dublera-kaskadera), ani ważnego drugiego, czy wręcz trzeciego planu (nasz R. Zawierucha w kilku swoich scenach i dwóch liniach dialogu też wypada w porządku). Natomiast trudno pozbyć się wrażenia, że „Pewnego razu…” wygląda bardziej na western, którego studio zabroniło wyprodukować reżyserowi, więc ten zrobił mocodawców – nomen omen – w konia. Gdy Rick widziany jest w scenach, które kręci na planie nowego serialu – intrygą tegoż można się zainteresować.
Tarantino to oczywiście szczwany lis, więc dla swojej wymarzonej (niewymarzonej?) historii buduje kolejne warstwy fabularne, aby w finale wyszło na jego. I ten rzeczywiście jest największym, pozytywnym zaskoczeniem filmu. Jest piękną klamrą dla bohaterów, oryginalną fantazją dla reżysera, zapowiadaną baśniową rzeczywistością, wreszcie czysto rozrywkową pożywką i satysfakcją dla widza. Problem tylko w tym, że cena dotarcia do tego finału jest za wysoka.
W centrum uwagi – to przecież wiecie wszyscy jeszcze przed wejściem na seans – jest tu specyficzny moment w historii, który znacznie ograniczy pole manewru pacyfistów i zasieje ogromne ziarno nieufności wobec kultury hippie. Oto nadchodzi zbrodnia, która da kres staremu Hollywood. Temu, które Tarantino kocha najbardziej, a które po wydarzeniach z 8. sierpnia 1969 roku nigdy więcej nie wróciło. Nic dziwnego, że reżyser robi wszystko, aby z jak największą pieczołowitością uchwycić ten zeitgeist. Nie da się mu jednak w pełni wybaczyć, gdy sam popełnia przy tym największą zbrodnię, jaka od zawsze zdarza się w świecie filmu – nudę.
„Pewnego razu… w Hollywood” (reż. Quentin Tarantino, USA 2019, 161′)
premiera: 16.08.2019
dystrybucja: UIP