Adam McKay znalazł swoich naśladowców! W sumie nie ma czemu się dziwić – Amerykanin wyrobił sobie swój własny efektowny styl, w którym łączy dynamiczny montaż i eksperymentalną, zaskakującą formę z wciągająco opowiadanymi fabułami o zabarwieniu polityczno-ekonomicznym. W październiku pojawiły się dwie nowe produkcje, w których widać pewne podobieństwa z filmami McKaya – przy czym jedna z nich jest bardziej, a druga zdecydowanie mniej udana.
Wyświetlana w ramach konkursu głównego festiwalu w Wenecji “Pralnia” opowiada historię tzw. “panama papers”, które odsłoniły sieć międzynarodowych oszustw finansowych, opierających się na zakładaniu firm-wydmuszek w egzotycznych krajach o bardzo liberalnej polityce podatkowej. Film Stevena Soderbergha jest wręcz kalką z “Big Short”, a reżyser “Ocean’s Eleven” garściami korzysta z trików McKaya – w nakręconej dla Netflixa produkcji serwuje nam wielowątkową, mozaikową opowieść z liczną grupą pochodzących z całego świata bohaterów, kolejne epizody rozdziela animowanymi wstawkami i z lubością przełamuje “czwartą ścianą”, w czym pomagają mu przede wszystkim Gary Oldman i Antonio Banderas, wcielający się we właścicieli kancelarii kryjącej finansowych oszustów.
Ten ostatni zabieg w przypadku “Big Short” był strzałem w dziesiątkę – zwracanie się bezpośrednio do widza rzeczywiście pomagało w rozjaśnieniu zawiłych instrumentów finansowych (przypomnijcie sobie sceny z Margot Robbie czy Seleną Gomez!). Natomiast w “Pralni” Oldman i Banderas wygłaszają same ekonomiczne banały, informując nas choćby o tym, po co powstał pieniądz i że istnieje coś takiego jak kredyt, rzucając jednocześnie zwitkami banknotów w naszych prehistorycznych przodków. W ich okropnie przerysowanych, karykaturalnych występach ciężko znaleźć choćby odrobinę humoru, zresztą podobnie jak w pozostałych, rozrzuconych po całym świecie epizodach, które nie wnoszą zbyt dużo do całej historii (poza spinającym film wątkiem Meryl Streep). Co jednak najgorsze, filmowi Soderbergha brakuje odpowiedniego dynamizmu, który sprawia, że filmy McKaya tak świetnie się ogląda – a Soderbergh zwyczajnie nudzi.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z “Ślicznotkami” Lorene Scafarii. To podobnie jak “Pralnia” oparta na prawdziwych wydarzeniach historia grupy ex-striptizerek (w roli głównej Constance Wu; sekunduje jej wspaniała Jennifer Lopez), które dorobiły się na procederze znanym z polskiej afery klubów Cocomo – zachęcały mężczyzn do odwiedzin w klubach go-go i podawały im narkotyki, by następnie wyczyścić ich karty kredytowe. Choć Scafaria nie polega tak bardzo na montażowym efekciarstwie jak ma to w zwyczaju McKay (poza sceną przygotowywania “mieszanki gwałtu”), to w jej filmie można zauważyć kilka podobieństw do “Big Short” – zarówno w sposobie opowiadania (narracja z offu, dwie linie czasowe czy mieszanie publicystycznych materiałów z fikcją), jak i w samej fabule – to w końcu opowieść o skutkach kryzysu z 2008 roku.
Scafaria odwraca jednak sytuację z filmu McKaya: tym razem to mężczyźni w drogich garniturach – maklerzy, bankierzy, analitycy – padają ofiarami ostatecznie niezbyt wyrafinowanego oszustwa świetnie zaplanowanego przez niewykształcone kobiety. To one są w centrum uwagi reżyserki, to opowieść o ich desperacji, o wytrwałej ekonomicznej walce pomimo nierównego startu, a przede wszystkim o sile kobiecej przyjaźni, która pozwala przetrwać najgorsze kryzysy. “Ślicznotki” to również dobre kino rozrywkowe, któremu nie można odmówić dynamizmu – drzemie w nim potężna dawka energii rodem z rapowych teledysku Ushera (który zresztą pojawia się na ekranie)!
Oceny: Pralnia 3/10 ; Ślicznotki 7/10