Bogaty program tegorocznej, 10. edycji American Film Festival pozwolił nam z wyprzedzeniem obejrzeć kilka filmów, które z pewnością staną się kinowymi hitami końcówki tego sezonu. O pierwszym z nich – „Historii małżeńskiej” Noah Baumbacha – pisaliśmy już kilka dni temu, natomiast od wczoraj możecie poznać nasze zdanie na temat „Le Mans ’66” Jamesa Mangolda. Poniżej prezentujemy recenzję kolejnych czterech godnych uwagi tytułów, które będzie można zobaczyć w kinach jeszcze w tym roku!
Na noże, reż. Rian Johnson
Znany pisarz kryminałów, nestor i głowa ekscentrycznego rodu Thrombreyów, zostaje znaleziony z podciętym gardłem w swoim pokoju dzień po imprezie, którą wyprawiono z okazji jego urodzin. Śmierć Harlana zostaje początkowo uznana za samobójstwo, aż do przybycia Benoit Blanca, światowej sławy detektywa, który podchodzi z nieufnością do ustaleń policji i wkrótce rozpoczyna własne śledztwo mające odkryć tożsamość mordercy.
Taki opis fabuły można by bez większego zaskoczenia przeczytać na okładce jednej z książek Agathy Christie – mogłoby się wręcz wydawać, że Rianowi Johnsonowi udało się wskrzesić literacką matkę Hercules Poirot i zachęcić ją do napisania scenariusza swojego filmu. “Na noże” zaczyna się więc jak klasyczny kryminał. Przebieg imprezy urodzinowej Harlana poznajemy z różnych perspektyw – w trakcie składania zeznań przez jej uczestników na jaw wychodzą rodzinne niesnaski, pieczołowicie skrywane sekrety i potencjalne motywy zabójstwa. Wszystkie elementy kryminalnej układanki są na miejscu: zagadkowa zbrodnia, szerokie grono podejrzanych – każdy z bardziej lub mniej wiarygodnym alibi, śledztwo ekscentrycznego detektywa, odczytanie (oczywiście zaskakującego) testamentu.
Nie ma w tym jednak sztampy! Johnson z jednej strony z groteskowym dystansem i doskonałym humorem bawi się schematami ukutymi przez Christie, z drugiej podziela jej umiłowanie do niekonwencjonalnych fabularnych rozwiązań. Denat sam był przecież pisarzem kryminałów, do zbrodni doszło w posiadłości pełnej jego książek, a bohaterowie co chwila cytują ich treść – okazji do metazabawy nie brakuje. Przyjęta konwencja pozwala doborowej obsadzie na pokazanie komediowego kunsztu (w czym bryluje Daniel Craig w roli Benoit Blanca), a sam Johnson wykorzystuje ją do wykpienia pretensjonalności i zachłanności przedstawicieli wyższych sfer. Film w żadnym momencie nie przekracza jednak granicy pastiszu – choć odpowiedź na pytanie “kto zabił” poznajemy, jak na standardy gatunku, dość szybko, to do samego końca najważniejsza pozostaje tu dopięta na ostatni guzik, trzymająca w napięciu kryminalna intryga.
“Na noże” dostarcza doskonałej rozrywki przez bite dwie godziny, nie pozwalając się nudzić choćby przez chwilę – aż chciałoby się więcej. Zdecydowanie nie miałbym za złe Rianowi Johnsowi, gdyby w przyszłości uczynił Benoit Blanca bohaterem całej serii detektywistycznych filmów. Taka – powiedzmy trylogia – to by było coś!
Data premiery: 29 listopada 2019 r.
The Lighthouse, reż. Robert Eggers
W ostatnich latach pojawia się coraz więcej twórców potrafiących wykorzystać ramy kina gatunkowego do nakręcenia autorskich, arthousowych i bezkompromisowych filmów. Dzięki ich pracy horror, posiadający raczej opinię gatunku gorszego sortu, powraca do łask krytyków i widowni preferującej bardziej ambitne kino. Swoim drugim filmem Robert Eggers potwierdza, że zdecydowanie należy zaliczyć go do grona tych twórców.
“The Lighthouse” opowiada historię dwóch mężczyzn, którzy przybywają na maleńką wysepkę, by przez 4 tygodnie doglądać znajdującej się tam latarni morskiej. Samotność, napięta atmosfera i nadmiar alkoholu sprawiają, że obaj zaczynają powoli popadać w szaleństwo. Film reżysera “The VVitch” ocieka klimatem równie mocno, co brzegi skalistej wyspy ociekają morską wodą. Amerykanin nie tylko skrupulatnie odtwarza realia końca XIX wieku, stanowiące wspaniałą scenerię dla kina grozy, ale przede wszystkim nadaje całości niesamowitej, klaustrofobicznej atmosfery przy pomocy gruboziarnistej, czarno-białej taśmy i wąskiej, niemal kwadratowej ramy kadrów. Dodajmy do tego niepokojącą gamę dźwięków: szum morskich fal, skrzek mew, regularne, donośne wycie latarnianej syreny, i powstaje nam horror, którego – gdyby mogli kręcić filmy, zamiast pisać książki – z pewnością nie powstydziliby się Edgar Allan Poe albo H.P. Lovecraft.
Film Eggersa zresztą wręcz iskrzy się od różnorodnych kulturowych nawiązań. Oprócz twórczości wspomnianych wyżej pisarzy, w “The Lighthouse” można odnaleźć odwołania do “Moby Dicka” Mellville’a (zostaje wspomniany w jednym z dialogów), wątki zaczerpnięte z greckiej mitologii (przede wszystkim mit prometejski) czy symbolikę rodem z freudowskiej psychoanalizy (co przypomina Wam latarnia morska?). Z tej mozaiki odniesień i symboli powstaje niejednoznaczny, otwarty na interpretację mityczny obraz: z jednej strony walki człowieka z siłami wyższymi – naturą, bogiem i jego zakazami, z drugiej starcia człowieka z człowiekiem i jego własną psychiką. Obraz ten nie byłby zapewne tak interesujący, gdyby nie aktorskie popisy Willema Dafoe i Roberta Pattinsona – obaj mroczni, twardzi, posągowi, ale też do bólu ludzcy, a kiedy trzeba – również zabawni.
Bo tym, czym najbardziej zaskakuje Eggers, jest przewrotny, nieco rubaszny humor, który nie sprawia bynajmniej, że film staje się bardziej przystępny. Na sam koniec muszę ostrzec fanów krwawych slasherów i współczesnych straszaków – prawdopodobnie wyjdziecie z kina mocno zawiedzeni, gdyż „The Lighthouse” prezentuje mocno anachroniczne podejście do kina grozy. Jednocześnie mam nadzieję, że dla innych to ostrzeżenie stanowić będzie niemałą zachętę.
Data premiery: 29 listopada 2019 r.
Słodziak, reż. Alma Har’el
Życie młodego, wkraczającego w dorosłość gwiazdora nie jest lekkie. Wyczerpujące obowiązki zawodowe, napięty grafik na planie, medialna presja, suto zakrapiane hollywoodzkie imprezy – oto niebezpieczna mieszanka, przez którą łatwo można się pogubić. Szczególnie, gdy na początku swojej kariery – jeszcze jako dziecko – zamiast otrzymać rodzicielskie wsparcie, trzeba było radzić sobie z zaborczym i nie stroniącym od używek ojcem. O tym właśnie opowiada w swoim fabularnym debiucie reżyserka Alma Har’el, wykorzystując scenariusz napisany przez aktora Shia LaBeoufa na podstawie jego własnych przeżyć.
“Słodziak” okazuje nam dwa momenty z życia Otisa, ekranowego alter ego LaBeoufa. W pierwszym z nich 22-letni bohater, po spowodowaniu wypadku samochodowego pod wpływem, zostaje wysłany przez sąd do ośrodka odwykowego, Tam, po trudnym początku, decyduje się na udział terapii, która skłania go do przypomnienia sobie okresu dzieciństwa. Wraz z nim wracamy do momentu, w którym jako 12-latek pod opieką zaborczego ojca dopiero zaczynał aktorską karierę, grając w popularnym sitcomie.
Obraz Almy Har’el to niejako kontynuacja terapii Shia LaBeoufa, w której mierzy się z traumatyczną przeszłością – to przykład filmowego wykorzystania psychodramy, psychoanalitycznej metody wykorzystującej elementy teatru, która pozwala na odegranie i ponowne przeżycie wiążących się z silnymi emocjami wydarzeń w bezpiecznej sytuacji. Bezpośrednio zastosowana zostaje jedna z technik psychodramy – zamiana ról. LaBeouf wciela się w “Słodziaku” we własnego ojca, który w scenariuszu przyjmuje imię James. Ten podstarzały hipis, były kaskader i weteran wojny w Wietnamie, bez skrupułów żeruje na karierze syna, odcinając go od innych bliskich i jednocześnie wymuszając na nim ciężką pracę i dążenie do perfekcji. Ich relacja oparta jest na toksycznej współzależności, pełno w niej brutalności i ambiwalentnych uczuć. Jak mówi starszy Otis: “Nie przez tatę piję, przez niego pracuję”.
Obraz tej traumatyzującej, ojcowsko-synowskiej więzi wydaje się być szczery i autentyczny. Duet Har’el-LaBeouf nie stosuje przy tym emocjonalnego szantażu ani tkliwych chwytów. Z drugiej strony nie ma w tym jednak wielkiej mocy, widz nie staje się pełnoprawnym uczestnikiem terapii, nie doznaje katharsis, emocjonalnego oczyszczenia, jak powinno mieć to miejsce w przypadku prawdziwej, terapeutycznej psychodramy. Trudno jednak nie docenić aktu odwagi LaBeoufa. Aktor wywlókł na światło dzienne brudy swojej psychiki i przekształcił je w naprawdę ciekawy scenariusz, pełen sprzecznych emocji, które wybrzmiewają na ekranie przede wszystkim dzięki jego niecodziennej, aktorskiej kreacji.
Data premiery: 6 grudnia 2019 r.
Dwóch papieży, reż. Fernando Meirelles
Filmy o tematyce religijnej kojarzą się Wam z monumentalnymi biblijnymi ekranizacjami puszczanymi na lekcjach religii przez znudzoną katechetkę, a wiążąc w myślach kinematografię i papiestwo widzicie od razu twarz Piotra Adamczyka? Nakręcony dla Netflixa najnowszy film Fernando Meirellesa zdecydowanie zmieni takie nastawienie. Reżyser “Miasta Boga” i “Wiernego ogrodnika” bierze w nim na warsztat relacje papieży Benedykta i Franciszka – kiedy w 2005 roku konklawe wybrało na tron papieski tego pierwszego, drugi był jego najpoważniejszym konkurentem. Siedem lat później kardynał Bergoglio (przyszły Franciszek) zostaje wezwany do Watykanu, by porozmawiać z papieżem o swojej rezygnacji z funkcji kardynała. Jednakże nękany wątpliwościami i stojący w obliczu skandalu Benedykt ma inne plany wobec swojego najsurowszego krytyka.
Główni bohaterowie po raz pierwszy spotykają się, jeszcze jako kardynałowie, w watykańskiej…. toalecie, kiedy Joseph Ratzinger zaczepia nucącego przy pisuarze kawałek zespołu ABBA Jorge Bergoglio. Scena ta doskonale nakreśla całokształt filmu Meirellesa, którego szkielet zbudowany jest wokół kontrastujących ze sobą, niczym ogień i woda, postaci papieży i humorystycznego potencjału ich relacji. Argentyńczyk, ze swoim bezpośrednim style byciem i otwartością jest charakterologicznym przeciwieństwem wyciszonego i zamkniętego w sobie Niemca. Obaj mają równie odmienne wizje przyszłości Kościoła, które zderzane są przez scenarzystę Anthony’ego McCartena (autora scenariuszy “Bohemian Rhapsody” i “Czasu mroku”) w doskonale napisanych, pełnych przezabawnych one-linerów dialogach. Twórcy z wyczuciem równoważą ciężar teologicznych dysput – spory dotyczące wiary, katolickiej tradycji, pedofilii wśród księży, komunii dla rozwodników czy akceptacji par homoseksualnych przeplatane są rozmowami o Beatlesach, zajadaniem się kupioną na ulicznym straganie pizzą czy oglądaniem w telewizji serialu o przygodach komisarza Rexa.
Meirelles patrzy na swoich bohaterów nie z perspektywy ich funkcji, ale przez pryzmat ich charakteru, zalet, przywar i przyzwyczajeń. Dzięki temu stworzył on ludzki obraz dwóch ludzi do głębi oddanych swojemu powołaniu. Oczywiście ogromna w tym zasługa dojrzałych aktorskich talentów Jonathana Pryce’a i Anthony’ego Hopkinsa, którzy pokazują swoje komediowe oblicze, fenomenalnie odtwarzając przy tym mimikę i gesty rzeczywistych kościelnych hierarchów. Jedyne do czego można się przyczepić w “Dwóch papieżach” to pseudokumentalna, zbędna moim zdaniem forma, która przyzwala na odrobinę zdjęciowej niechlujności oraz niespójne stylistycznie, nudnawe retrospekcje niepotrzebnie wydłużające film do ponad dwóch godzin.