Ford vs Ford – recenzja filmu Jamesa Mangolda “Le Mans ‘66”

Plakat filmu "Le Mans '66"

Nie wiem, jak Wy, ale ja fanem filmów o wyścigach samochodowych nigdy nie byłem. Serię “Szybcy i wściekli” omijałem zawsze z daleka, nie płakałem na dokumencie o Ayrtonie Sennie, a “Wyścig” Rona Howarda obejrzałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Z pewnym dystansem podszedłem więc do seansu najnowszego filmu Jamesa Mangolda, opowiadającego historię ekipy konstruktorów i kierowców, którzy doprowadzili do pierwszego w historii zwycięstwa Forda w słynnym, dwudziestoczterogodzinnym wyścigu Le Mans. 

Mangold niczym doświadczony rajdowiec nie rusza z miejsca na pełnym gazie, raczej powoli rozgrzewa silniki – zawiązujące fabułę okrążenie rozgrzewkowe trwa około godziny. Reżyser pokazuje, że włączenie się koncernu Forda do wyścigowej rywalizacji nie było tylko marketingowym chwytem mającym podratować spadającą sprzedaż marki, ale wynikało również z osobistej zniewagi, jakiej Henry Ford III doznał od Enzo Ferarriego, który w dosadnych słowach odmówił mu sprzedaży swojej firmy, wybierając ofertę włoskiego Fiata. Mangold dużo czasu poświęca również na nakreślenie motywacji dwóch głównych bohaterów filmu: Kena Milesa (Christian Bale) i Carrolla Shelby’ego (Matt Damon). Dla pierwszego z nich, mechanika i kierowcy, który z powodu trudnego charakteru miał trudność ze znalezieniem stałej ekipy, włączenie się do projektu Forda stanowi szansę zarówno na podreperowanie domowego budżetu, jak i realizację marzeń o ponownym udziale w międzynarodowych zawodach. Dla drugiego, w tamtym czasie jedynego pochodzącego z USA zwycięzcy wyścigu Le Mans, prowadzenie konstruktorskiego zespołu jest jedynie substytutem wyścigowych emocji, z których musiał zrezygnować ze względu na nadwerężone za kółkiem zdrowie.

Kadr z filmu "Le Mans '66"

Kadr z filmu „Le Mans ’66”

Co bardziej niecierpliwym widzom ten to rozgrzewkowe okrążenie może się nieco dłużyć. Mangold nie wykorzystuje okazji, by nieco przyspieszyć nawet wtedy, gdy dowiadujemy się, że na przygotowanie samochodu do wyścigu ekipa Shelby’ego i Milesa ma tylko 90 dni. Tempo wzrasta dopiero gdzieś w połowie filmu – po porażce Forda w pierwszym starciu z Ferrari pojawia się bardziej dynamiczny montaż zwiastujący coraz większe emocje. Trwający prawie pół godziny finisz ukazujący przebieg tytułowego wyścigu w 1966 roku to już wciskający w fotel majstersztyk kina sportowego: Mangold umiejętnie przyspiesza i zwalnia, ani na chwilę nie tracąc przy tym odpowiedniego napięcia. Niestety Amerykanin nie wie, kiedy opuścić swój wóz – zamiast po wyczerpującym wyścigu zjechać do boksu, kręci na sam koniec jeszcze kilka kółek, kończąc i tak już przydługi film na kilka razy.

Trzeba mu jednak przyznać, że mimo to całość ogląda się bardzo dobrze. Fabuła prowadzona jest pewnie i z wyczuciem, a dialogi są naturalne i żywe – bohaterowie unikają w nich nadużywania technicznego slangu, który mógłby znudzić laików, choć zapewne widzowie znający się na rzeczy zrozumieją, na czym polegały zmiany wprowadzone do przez Shelby’ego i Milesa do Forda GT40. Z początku można się nieco obawiać, że “Le Mans ‘66” będzie kolejną laurką wychwalającą triumf amerykańskiej myśli technicznej. Oryginalny tytuł w końcu brzmi “Ford v Ferrari”, a w jednym z dialogów grający Henry’ego Forda Tracy Letts porównuje to starcie do II Wojny Światowej. Film Mangolda opowiada jednak przede wszystkim o rozgrywkach wewnątrz koncernu Forda: Amerykanin piętnuje korporacyjną biurokrację, personalne niesnaski wstrzymujące rozwój projektu, wewnętrzne tarcia ograniczające niezależność i twórczego ducha zespołu, opowiada o cenie kompromisu i z ubolewaniem patrzy na rezygnację z jednostkowych ambicji dla dobra firmy. Pokazuje przy tym, że w sporcie – oprócz pieniędzy – liczy się również skłonność do ryzyka i odrobina szaleństwa.

Kadr z filmu "Le Mans '66"

Kadr z filmu „Le Mans ’66”

Wydaje się jednak, że “Le Mans ‘66” może zaginąć w natłoku innych świetnych produkcji oscarowej końcówki sezonu – z powodu dużej konkurencji nie liczyłbym raczej na zbyt wiele nominacji (być może muzyka, zdjęcia i montaż…). Film Mangolda szczególnie aktorsko nieco odstaje od tegorocznej czołówki – Christian Bale jest tu zbyt zmanierowany i udramatyczniony, Matt Damon za to bardziej zniuansowany i oszczędny, ale od dawna wiadomo, że to raczej filmowy rzemieślnik niż wybitny aktor. Mimo kilku wspomnianych mankamentów muszę przyznać, że mój początkowy dystans był niepotrzebny – “Le Mans ‘66” to proste, ale porządnie zrealizowane kino, które powinno dostarczyć sporo przyzwoitej rozrywki.

Ocena: 7/10