Archiwa tagu: enh

ENH 2009: Szwecja zimna jak śnieg

Malowniczy, choć jednocześnie niepokojąco surowy i pusty krajobraz mroźnej Skandynawii. Gdzie nie spojrzeć – wszystko pokryte nieskazitelnie białym, skrzypiący pod butami śniegiem. A w tej scenerii – osamotnieni, wycofani i głęboko nieszczęśliwi ludzie. Po obejrzeniu kilku filmów z retrospektywy współczesnego kina szwedzkiego podczas 9. Międzynarodowego Festiwalu Era Nowe Horyzonty odniosłem wrażenie, że klimat śnieżnej krainy wpływa znacząco na temperaturę kontaktów pomiędzy jej mieszkańcami – tworzy chłód, który pojawia się nawet w najbardziej intymnych i bliskich relacjach. A może to jedynie przypadek, że właśnie na takie tytuły trafiłem we Wrocławiu…?

Na „Króla ping-ponga” – pełnometrażowy debiut Jensa Jonssona (nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie za krótkometrażowy „Bror min”) – czekałem od jesieni zeszłego roku. Nie udało mi się obejrzeć tego filmu podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Postanowiłem nadrobić zaległości we Wrocławiu.

„Król ping-ponga” to błyskotliwa historia nieudacznika, zmagającego się z przeciwnościami losu. Rille ma szesnaście lat i mieszka na dalekiej szwedzkiej prowincji. Z racji swojego wyglądu, a dokładnie – tuszy, jest celem niezbyt wybrednych żartów w szkole. Jego rodzice rozwiedli się kilka lat temu, a rzadko odwiedzający syna ojciec jest alkoholikiem. Wszystkich swoich kompleksów chłopak wyzbywa się w szkolnym klubie ping-ponga, gdzie nie ma sobie równych przy tenisowym stole. Jednak życie nie jest tak proste, jak owa gra i nie obowiązują w nim raz ustalone, nieskomplikowane zasady.

Jens Jonsson nie oferuje niczego specjalnie oryginalnego, ani jeśli chodzi o samą fabułę, ani o sposób jej prowadzenia. Powoli i starannie pokazuje  codzienne życie bohatera, systematycznie zbliżając się i przygotowując widza do kulminacyjnego momentu. Choć niewyraźnie, czuć niespiesznie wzrastające napięcie towarzyszące kolejnym posunięciom Rille. Temu napięciu towarzyszy specyficzny skandynawski humor, pełen groteski i charakterystycznej grubej kreski w rysowaniu postaci i budowie dialogów.

Oczywiście, „Król ping-ponga” rozgrywa się w usypiającej, śnieżnej scenerii szwedzkiej prowincji. Bezkresne połacie bieli, zasypane szosy, lodowe rzeźby i zamrożona tafla jeziora – to wszystko tworzy niesamowity klimat filmu Jonssona.

Podobne wątki pojawiają się w osobliwym horrorze „Pozwól mi wejść” Tomasa Alfredsona. Wyalienowany i nieszczęśliwy Oskar jest – tak jak Rille – wyśmiewany i gnębiony przez innych uczniów w szkole. Pochodzi z rozbitej rodziny i spędza samotne popołudnia na podwórku. Sytuacja zmienia się, gdy do bloku, w którym mieszka Oskar, wprowadza się tajemnicza Eli. Wkrótce okaże się nie tylko jedyną przyjaciółką bohatera, ale i naprawdę niezwykłą dziewczynką…

Po opisach fabuł tego filmu i „Króla ping-ponga” można by stwierdzić, że wszystkie szwedzkie scenariusze pisze ten sam scenarzysta, tylko ubiera je w kostiumy różnych gatunków: tym razem zamiast gorzkiej komedii stworzył horror. Zresztą raczej nieudany. Mamy tu do czynienia z kolejną historią o outsiderach i ich walce z nienawidzącym odmieńców społeczeństwem. Główny bohater znów zmaga się z niechętnymi mu kolegami, ma także problemy rodzinne (czemu wszyscy szwedzcy ojcowie to alkoholicy?!).

Scenariusze produkcji są zbliżone do siebie na tyle, że obaj bohaterowie uczą się pływać na basenie, a Oskar zamiast grać w ping-ponga zaczyna podnosić ciężary (choć nie da się powiedzieć, że jest królem siłowni). Tym razem jednak spotyka na swej drodze postać, która z pewnych powodów (nie zdradzając fabuły filmu) jeszcze bardziej nie pasuje do innych ludzi i – oczywiście – zaprzyjaźnia się z nią. Ale to już było…

Co prawda, muszę przyznać, że wprowadzenie elementu grozy nie jest takim złym pomysłem, gdyby… wykonanie było nieco lepsze. Motyw wampiryzmu i związanej z nim alienacji to dobry materiał na scenariusz – w przypadku „Pozwól mi wejść” niewykorzystany. Alfredson niestety rezygnuje ze zwyczajowej recepty na wywołanie u widza strachu, sprowadzając tym samym element nadprzyrodzoności i efekty specjalne do minimum. A szkoda, bo może gdyby film nie byłby dobry, to przynajmniej straszny albo chociaż… śmieszny.

Trzecim, zdecydowanie najlepszym szwedzkim obrazem, który obejrzałem na Nowych Horyzontach, był film Johana Klinga. Scenariusz „Darling” zdecydowanie różni się od poprzednich pozycji.

Sztokholm. Eva jest atrakcyjną, ale zimną i wyrachowaną młodą dziewczyną z dobrego domu. Na co dzień pracuje w butiku Gucciego, a wieczorami spotyka się z przyjaciółmi w modnych klubach i kawiarniach. Bernard to pełen uroku sześćdziesięciolatek, który niedawno stracił pracę i żonę. Mimo życiowych niepowodzeń pozostaje wiecznym optymistą. Oboje należą do zupełnie innych światów, ale dziwnym trafem ich drogi się krzyżują. Co z tego wyniknie?

Zimny powiew nowości na nowohoryzontalnym szwedzkim gruncie filmowym. Na szczęście scenerią nie jest tym razem zasypana śniegiem szwedzką prowincja, lecz metropolia, stolica państwa – Sztokholm. Już to powoduje inny odbiór obrazu. Oczywiście i w „Darling” ukazano zimowy, tym razem miejski krajobraz, lecz w sposób znacznie bardziej subtelny i rzeczywiście podkreślający chłód panujący w relacjach głównej bohaterki z ludźmi. Eva jest zimna jak lód (sic!), jej mimika nie oddaje żadnych emocji nawet w najbardziej tragicznych momentach. Reżyser zakazał odgrywającej rolę Evy Michelle Meadows uśmiechania się – nawet jej oczy nie wyrażają żadnych uczuć – co tworzy chwilami złudzenie, że twarz głównej bohaterki jest całkowicie martwa.

Johan Kling nie otrzymał na swój film funduszy od Szwedzkiego Instytutu Filmowego. Powód? Szwedzi nie chcą oglądać na kinowym ekranie pustych, zimnych postaci bez charakteru. Tylko dlaczego? Przecież w rzeczywistości takich ludzi jest mnóstwo, ludzi, dla których ważne są jedynie markowe ubrania i bycie w dobrym towarzystwie. O nich także można stworzyć ciekawy film, choćby – tak jak zrobił to Kling – kontrastując ich świat ze światem starszego pana po przejściach, dobrotliwego i ciepłego, wiecznego optymisty.

Można by zarzucić reżyserowi, że znajomość dwojga głównych bohaterów ociera się o sentymentalizm, lecz Kling z zimną, szwedzką krwią pozbawia nas złudzeń w bardzo ostrym, realistycznym zakończeniu. Co do braku funduszy od Instytutu Filmowego – może to i lepiej – dzięki niskiemu budżetowi „Darling” uzyskał swój własny, kameralny klimat.

ENH 2009: Kanadyjczycy potrafią kręcić filmy

Już na długo przed rozpoczęciem festiwalu ostrzyłem sobie zęby na retrospektywy współczesnych kinematografii – szwedzkiej i kanadyjskiej, mając do tej pory naprawdę dobre doświadczenia z filmami realizowanymi w obu tych krajach. I póki co się nie zawiodłem. Oba kanadyjskie obrazy, które obejrzałem we Wrocławiu – choć każdy w całkowicie innej formie i konwencji – podejmują problematykę roli mediów w społeczeństwie, stanowiąc ciekawą i wartościową alternatywę dla pseudo-nowatorskich pozycji konkursowych.

„Odświeżająca i dowcipna reinterpretacja filmu zombie.” – to jedno zdanie z opisu w festiwalowym programie spowodowało, że „Pontypool” stał się jedną z moich najbardziej oczekiwanych pozycji w repertuarze tegorocznej imprezy jeszcze przed przyjazdem do Wrocławia. Kanadyjski reżyser Bruce McDonald (twórca „Przypadków Tracy” z Ellen Page) proponuje widzowi nie tylko nowe, przewrotne spojrzenie na kino grozy spod znaku żywych trupów, lecz również inteligentny komentarz na temat ważnej roli, jaką we współczesnym świecie odgrywają mass media.

Grant Mazzy to podstarzały i sfrustrowany prezenter radiowy, który najlepsze lata ma już najwyraźniej za sobą. Pierwszego dnia w nowej pracy, prowincjonalnej stacji radiowej gdzieś na północy Kanady, odbiera serię dziwnych, niepokojących wiadomości o zamieszkach i chaosie szerzącym się w tytułowym miasteczku Pontypool. To, co z początku wydaje się idealną szansą na powrót gwiazdy eteru, szybko okaże się ekstremalnie niebezpieczną rozgrywką…

W „Pontypool” nie doświadczymy ani makabry, ani scen walki czy ucieczki, ani lejącej się strumieniami posoki – a przecież właśnie tego można by się spodziewać po horrorze o zombie. Bruce McDonald postawił nie na epatowanie przemocą i czerwienią gęstej krwi, lecz oryginalny pomysł. Emocjonujące relacje naocznych świadków tajemniczego wydarzenia, napływające do Mazzy’ego i jego dwóch współpracownic drogą telefoniczną i często urywane w dramatycznych okolicznościach, powoli – acz sugestywnie – budują napięcie i tworzą aurę zagadkowości. Zamknięci w studiu radiowym bohaterowie, w pewnym sensie odcięci od świata, nie mają możliwości oceny sytuacji. W pewnej chwili zastanawiają się w ogóle, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy jest jedynie przerażającym żartem. Wraz z nimi widz trwa w ciągłej niepewności.

Gdy niebezpieczeństwo wreszcie nadciąga – początkowo (tylko pozornie) niewinne – okazuje się, że aby przeżyć wystarczy milczeć, a najlepiej – zamknąć się w dźwiękoszczelnej kabinie. Wówczas na pierwszy plan wychodzi problematyka medialnej manipulacji: z jednej strony radio, telewizja i Internet zawodzą, gdy bohaterowie potrzebują na bieżąco informacji o sytuacji w Pontypool, z drugiej – sami są jej podstawowym źródłem. Słowo wypowiedziane na antenie stacji radiowej i telewizyjnej czy zapisane na stronach porannej gazety zyskuje bowiem zupełnie inne znaczenie – status faktu.

Film McDonalda to również błyskotliwa komedia, pastiszująca konwencję kina grozy (w końcu już sam sposób rozprzestrzeniania się wirusa jest absurdalny). Dzięki doskonale napisanym dialogom, a głównie – rozbudowanym fragmentom z wypowiedzi spikera na antenie, otrzymujemy dużą dawkę czarnego humoru. Swoje trzy grosze dorzuca tu charyzmatyczny Stephen McHattie (aktor znany chociażby z „Historii przemocy” czy „Tragedii Posejdona”), w brawurowym stylu odgrywający rolę Mazzy’ego.

Ciekawe refleksje płyną także z „Anatomii sławy”. Denys Arcand, jeden z najbardziej uznanych kanadyjskich twórców (jego „Inwazja barbarzyńców” otrzymała w 2003 roku Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego), w ciekawy i nieszablonowy sposób przedstawia proces stawania się celebritywyśmiewając jednocześnie dzisiejsze społeczeństwo, owładnięte obsesją popularności i kulturę nastawioną na powierzchowność.

Tina (piękna Jessica Paré) wraz z siostrą i matką mieszka w niedużym miasteczku na kanadyjskiej prowincji. Odkryta przez miejscowego fotografa, zostaje nagle przeniesiona w świat show-biznesu i wyższych sfer. Robi błyskawiczną karierę jako modelka. W jej życie wkraczają paparazzi, tabloidy, talk-showy, kolejni kochankowie i kolejne skandale, a nawet – osobisty dokumentalista.

„Anatomię sławy” można by nazwać fabularnym dokumentem. Historia Tiny zbudowana została niemal w całości z przekazów medialnych na temat jej życia. Oglądamy programy telewizyjne, w których uczestniczyła, relacje dziennikarskie, klipy reklamowe i sesje zdjęciowe, a przede wszystkim – materiały stworzone przez podążającego za nią krok w krok przyjaciela-fotografa, szczegółowo utrwalającego na kliszy życie bohaterki. Ten specyficzny sposób narracji pozwala reżyserowi na zaaranżowanie szeregu humorystycznych scen, a widzowi nie pozwala się nudzić.

Denys Arcand stworzył dobrą, choć niedocenioną przez krytyków, satyrę na ideę gwiazdorstwa. Pod przykrywką lekkiej komedii ukrył ważkie przemyślenia dotyczące powierzchowności dzisiejszego społeczeństwa. Główna bohaterka staje się gwiazdą jedynie dzięki swojemu wyglądowi. Zapraszana do programów telewizji nie ma nawet okazji, by się wypowiedzieć, bądź też jej słowa zostają przeinaczone, a coraz większą sławę zyskuje dzięki kolejnym romansom. To symbol konformizmu: Tina wtapia się w bezsensowny świat celebrytów wiedziona kreowanym przez media ideałem gwiazdorstwa. W końcu zdaje sobie sprawę, co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze, lecz dzieje się to dopiero w momencie, gdy zostaje zapomniana.

Retrospektywa współczesnego kina kanadyjskiego obfituje w godne polecenia pozycje. Kanadyjczycy z pewnością mogą konkurować ze swoimi sąsiadami Amerykanami, nie ustepując im poziomem realizacji. Prawie jak Hollywood to jednak nie to samo co Hollywood – być może z korzyścią dla twórców z kraju klonowego liścia, preferujących bardziej kameralną atmosferę i częściej sięgających po kino artystyczne.

ENH 2009: Głód

Głośny debiut Steve’a McQueena, wyróżniony prestiżowymi nagrodami brytyjskiego i irlandzkiego środowiska filmowego, doceniony również w Cannes, Wenecji, Sztokholmie czy Toronto. Prawdziwe odkrycie zeszłego sezonu, a jednocześnie jedna z najbardziej oczekiwanych premier tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Era Nowe Horyzonty oraz faworyt w rywalizacji o laury konkursu głównego. Odważne kino, które dosłownie wciska w fotel i nie pozostawia widza obojętnym.

McQueen stara się przybliżyć widzom niechlubny epizod z okresu rządów premier Margaret Thatcher – wydarzenia szokujące, choć nieco już zapomniane. Na początku lat 80. w nieludzkich warunkach przetrzymywane są w więzieniach dziesiątki bojowników IRA, bezwzględnie traktowanych przez strażników. Ich nagie, wychudzone ciała pokrywają rozległe sińce, zakrzepnięte strugi krwi, brud i fekalia. Wszelkie próby oporu jedynie rozjuszają oprawców, nasilając represje. Odzierani z człowieczeństwa, wciąż butni więźniowie nie poddają się jednak w walce o swoje niezbywalne prawa. Decydują się na najbardziej radykalną formę protestu – strajk głodowy.

Wyraźnie zarysowana granica pomiędzy katami a ofiarami nie pozwala jednak traktować „Głodu” jako jednoznacznego, filmowego zapisu oskarżenia. Ta retoryka jest obca reżyserowi: interesuje go bardziej istota i pochodzenie zła niż szukanie winnych wstrząsających wydarzeń sprzed niespełna trzydziestu lat. Uzbrojeni w pałki strażnicy to tylko jeden z elementów systemu. Czy biorąc pod uwagę koszt emocjonalny, jaki niewątpliwie ponoszą, można nazywać ich bezdusznymi oprawcami? Warto pamiętać, że irlandzcy ekstremiści również mają wiele na sumieniu.

Debiut McQueena stanowi przenikliwą obserwację. Statyczne zdjęcia ukazują więzienne korytarze, cele, toalety, stołówkę, a przede wszystkim – ludzi. To relacja obiektywna i stonowana, co może zaskakiwać, jeśli weźmie się pod uwagę sugestywność oraz bezkompromisowe podejście do eksponowania drastycznych scen. Przemoc staje się w „Głodzie” jednym z najważniejszych instrumentów działania. Dla strażników – formą rozprawienia się z więźniami w majestacie prawa, zaś dla reżysera – niezwykle sugestywnym, choć jakże prostym środkiem artystycznego wyrazu.

Intensywność obrazu ludzkiego upodlenia nie byłaby oczywiście tak przekonująca, gdyby nie oszczędna forma. W „Głodzie” pada niewiele słów, ale są za to niezwykle istotne (jak fascynująca rozmowa Bobby’ego Sandsa, przywódcy więźniów, z księdzem). Pozwalają zrozumieć, że McQueen nie zamierza przedstawiać bojowników IRA jako męczenników. Widzi w nich zwyczajnych ludzi. Ludzi, na których twarzach rysują się autentyczne emocje i cierpienie. My, widzowie, obserwujemy ich nieustępliwą walkę o zachowanie choćby resztek godności i pozostanie wiernymi nie tyle organizacji, co sobie samym. Wspólny los nie zmienia faktu, że każdy z więźniów jest w tym starciu przerażająco samotny. Rozprawie o buncie jednostki towarzyszy poruszające studium ofiary, składanej przez przestępcę, świadomie skazującego się na śmierć. W postać Sandsa w sposób niezwykle wyważony wcielił się Michael Fassbender.

„Głód” to kino mocne i niepokojące. Niewygodne? Na pewno, choć nie tyle przez epatowanie przemocą, lecz przede wszystkim dlatego, że skłania do ponurej refleksji nad mroczną stroną człowieczeństwa. Brak zbędnego ideologizowania, pseudofilozoficznej paplaniny czy martyrologicznego banału, towarzyszący zazwyczaj podobnym rozważaniom, tym bardziej pozwala docenić wysiłki debiutującego reżysera.