Archiwa tagu: nowe horyzonty

ENH 2009: Kanadyjczycy potrafią kręcić filmy

Już na długo przed rozpoczęciem festiwalu ostrzyłem sobie zęby na retrospektywy współczesnych kinematografii – szwedzkiej i kanadyjskiej, mając do tej pory naprawdę dobre doświadczenia z filmami realizowanymi w obu tych krajach. I póki co się nie zawiodłem. Oba kanadyjskie obrazy, które obejrzałem we Wrocławiu – choć każdy w całkowicie innej formie i konwencji – podejmują problematykę roli mediów w społeczeństwie, stanowiąc ciekawą i wartościową alternatywę dla pseudo-nowatorskich pozycji konkursowych.

„Odświeżająca i dowcipna reinterpretacja filmu zombie.” – to jedno zdanie z opisu w festiwalowym programie spowodowało, że „Pontypool” stał się jedną z moich najbardziej oczekiwanych pozycji w repertuarze tegorocznej imprezy jeszcze przed przyjazdem do Wrocławia. Kanadyjski reżyser Bruce McDonald (twórca „Przypadków Tracy” z Ellen Page) proponuje widzowi nie tylko nowe, przewrotne spojrzenie na kino grozy spod znaku żywych trupów, lecz również inteligentny komentarz na temat ważnej roli, jaką we współczesnym świecie odgrywają mass media.

Grant Mazzy to podstarzały i sfrustrowany prezenter radiowy, który najlepsze lata ma już najwyraźniej za sobą. Pierwszego dnia w nowej pracy, prowincjonalnej stacji radiowej gdzieś na północy Kanady, odbiera serię dziwnych, niepokojących wiadomości o zamieszkach i chaosie szerzącym się w tytułowym miasteczku Pontypool. To, co z początku wydaje się idealną szansą na powrót gwiazdy eteru, szybko okaże się ekstremalnie niebezpieczną rozgrywką…

W „Pontypool” nie doświadczymy ani makabry, ani scen walki czy ucieczki, ani lejącej się strumieniami posoki – a przecież właśnie tego można by się spodziewać po horrorze o zombie. Bruce McDonald postawił nie na epatowanie przemocą i czerwienią gęstej krwi, lecz oryginalny pomysł. Emocjonujące relacje naocznych świadków tajemniczego wydarzenia, napływające do Mazzy’ego i jego dwóch współpracownic drogą telefoniczną i często urywane w dramatycznych okolicznościach, powoli – acz sugestywnie – budują napięcie i tworzą aurę zagadkowości. Zamknięci w studiu radiowym bohaterowie, w pewnym sensie odcięci od świata, nie mają możliwości oceny sytuacji. W pewnej chwili zastanawiają się w ogóle, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy jest jedynie przerażającym żartem. Wraz z nimi widz trwa w ciągłej niepewności.

Gdy niebezpieczeństwo wreszcie nadciąga – początkowo (tylko pozornie) niewinne – okazuje się, że aby przeżyć wystarczy milczeć, a najlepiej – zamknąć się w dźwiękoszczelnej kabinie. Wówczas na pierwszy plan wychodzi problematyka medialnej manipulacji: z jednej strony radio, telewizja i Internet zawodzą, gdy bohaterowie potrzebują na bieżąco informacji o sytuacji w Pontypool, z drugiej – sami są jej podstawowym źródłem. Słowo wypowiedziane na antenie stacji radiowej i telewizyjnej czy zapisane na stronach porannej gazety zyskuje bowiem zupełnie inne znaczenie – status faktu.

Film McDonalda to również błyskotliwa komedia, pastiszująca konwencję kina grozy (w końcu już sam sposób rozprzestrzeniania się wirusa jest absurdalny). Dzięki doskonale napisanym dialogom, a głównie – rozbudowanym fragmentom z wypowiedzi spikera na antenie, otrzymujemy dużą dawkę czarnego humoru. Swoje trzy grosze dorzuca tu charyzmatyczny Stephen McHattie (aktor znany chociażby z „Historii przemocy” czy „Tragedii Posejdona”), w brawurowym stylu odgrywający rolę Mazzy’ego.

Ciekawe refleksje płyną także z „Anatomii sławy”. Denys Arcand, jeden z najbardziej uznanych kanadyjskich twórców (jego „Inwazja barbarzyńców” otrzymała w 2003 roku Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego), w ciekawy i nieszablonowy sposób przedstawia proces stawania się celebritywyśmiewając jednocześnie dzisiejsze społeczeństwo, owładnięte obsesją popularności i kulturę nastawioną na powierzchowność.

Tina (piękna Jessica Paré) wraz z siostrą i matką mieszka w niedużym miasteczku na kanadyjskiej prowincji. Odkryta przez miejscowego fotografa, zostaje nagle przeniesiona w świat show-biznesu i wyższych sfer. Robi błyskawiczną karierę jako modelka. W jej życie wkraczają paparazzi, tabloidy, talk-showy, kolejni kochankowie i kolejne skandale, a nawet – osobisty dokumentalista.

„Anatomię sławy” można by nazwać fabularnym dokumentem. Historia Tiny zbudowana została niemal w całości z przekazów medialnych na temat jej życia. Oglądamy programy telewizyjne, w których uczestniczyła, relacje dziennikarskie, klipy reklamowe i sesje zdjęciowe, a przede wszystkim – materiały stworzone przez podążającego za nią krok w krok przyjaciela-fotografa, szczegółowo utrwalającego na kliszy życie bohaterki. Ten specyficzny sposób narracji pozwala reżyserowi na zaaranżowanie szeregu humorystycznych scen, a widzowi nie pozwala się nudzić.

Denys Arcand stworzył dobrą, choć niedocenioną przez krytyków, satyrę na ideę gwiazdorstwa. Pod przykrywką lekkiej komedii ukrył ważkie przemyślenia dotyczące powierzchowności dzisiejszego społeczeństwa. Główna bohaterka staje się gwiazdą jedynie dzięki swojemu wyglądowi. Zapraszana do programów telewizji nie ma nawet okazji, by się wypowiedzieć, bądź też jej słowa zostają przeinaczone, a coraz większą sławę zyskuje dzięki kolejnym romansom. To symbol konformizmu: Tina wtapia się w bezsensowny świat celebrytów wiedziona kreowanym przez media ideałem gwiazdorstwa. W końcu zdaje sobie sprawę, co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze, lecz dzieje się to dopiero w momencie, gdy zostaje zapomniana.

Retrospektywa współczesnego kina kanadyjskiego obfituje w godne polecenia pozycje. Kanadyjczycy z pewnością mogą konkurować ze swoimi sąsiadami Amerykanami, nie ustepując im poziomem realizacji. Prawie jak Hollywood to jednak nie to samo co Hollywood – być może z korzyścią dla twórców z kraju klonowego liścia, preferujących bardziej kameralną atmosferę i częściej sięgających po kino artystyczne.

ENH 2009: Głód

Głośny debiut Steve’a McQueena, wyróżniony prestiżowymi nagrodami brytyjskiego i irlandzkiego środowiska filmowego, doceniony również w Cannes, Wenecji, Sztokholmie czy Toronto. Prawdziwe odkrycie zeszłego sezonu, a jednocześnie jedna z najbardziej oczekiwanych premier tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Era Nowe Horyzonty oraz faworyt w rywalizacji o laury konkursu głównego. Odważne kino, które dosłownie wciska w fotel i nie pozostawia widza obojętnym.

McQueen stara się przybliżyć widzom niechlubny epizod z okresu rządów premier Margaret Thatcher – wydarzenia szokujące, choć nieco już zapomniane. Na początku lat 80. w nieludzkich warunkach przetrzymywane są w więzieniach dziesiątki bojowników IRA, bezwzględnie traktowanych przez strażników. Ich nagie, wychudzone ciała pokrywają rozległe sińce, zakrzepnięte strugi krwi, brud i fekalia. Wszelkie próby oporu jedynie rozjuszają oprawców, nasilając represje. Odzierani z człowieczeństwa, wciąż butni więźniowie nie poddają się jednak w walce o swoje niezbywalne prawa. Decydują się na najbardziej radykalną formę protestu – strajk głodowy.

Wyraźnie zarysowana granica pomiędzy katami a ofiarami nie pozwala jednak traktować „Głodu” jako jednoznacznego, filmowego zapisu oskarżenia. Ta retoryka jest obca reżyserowi: interesuje go bardziej istota i pochodzenie zła niż szukanie winnych wstrząsających wydarzeń sprzed niespełna trzydziestu lat. Uzbrojeni w pałki strażnicy to tylko jeden z elementów systemu. Czy biorąc pod uwagę koszt emocjonalny, jaki niewątpliwie ponoszą, można nazywać ich bezdusznymi oprawcami? Warto pamiętać, że irlandzcy ekstremiści również mają wiele na sumieniu.

Debiut McQueena stanowi przenikliwą obserwację. Statyczne zdjęcia ukazują więzienne korytarze, cele, toalety, stołówkę, a przede wszystkim – ludzi. To relacja obiektywna i stonowana, co może zaskakiwać, jeśli weźmie się pod uwagę sugestywność oraz bezkompromisowe podejście do eksponowania drastycznych scen. Przemoc staje się w „Głodzie” jednym z najważniejszych instrumentów działania. Dla strażników – formą rozprawienia się z więźniami w majestacie prawa, zaś dla reżysera – niezwykle sugestywnym, choć jakże prostym środkiem artystycznego wyrazu.

Intensywność obrazu ludzkiego upodlenia nie byłaby oczywiście tak przekonująca, gdyby nie oszczędna forma. W „Głodzie” pada niewiele słów, ale są za to niezwykle istotne (jak fascynująca rozmowa Bobby’ego Sandsa, przywódcy więźniów, z księdzem). Pozwalają zrozumieć, że McQueen nie zamierza przedstawiać bojowników IRA jako męczenników. Widzi w nich zwyczajnych ludzi. Ludzi, na których twarzach rysują się autentyczne emocje i cierpienie. My, widzowie, obserwujemy ich nieustępliwą walkę o zachowanie choćby resztek godności i pozostanie wiernymi nie tyle organizacji, co sobie samym. Wspólny los nie zmienia faktu, że każdy z więźniów jest w tym starciu przerażająco samotny. Rozprawie o buncie jednostki towarzyszy poruszające studium ofiary, składanej przez przestępcę, świadomie skazującego się na śmierć. W postać Sandsa w sposób niezwykle wyważony wcielił się Michael Fassbender.

„Głód” to kino mocne i niepokojące. Niewygodne? Na pewno, choć nie tyle przez epatowanie przemocą, lecz przede wszystkim dlatego, że skłania do ponurej refleksji nad mroczną stroną człowieczeństwa. Brak zbędnego ideologizowania, pseudofilozoficznej paplaniny czy martyrologicznego banału, towarzyszący zazwyczaj podobnym rozważaniom, tym bardziej pozwala docenić wysiłki debiutującego reżysera.