Z góry oświadczam, że nie czytałem żadnej z bestsellerowych powieści Stephenie Meyer, nie przypadł mi do gustu również pierwszy film zrealizowany na ich podstawie – czyli kasowy hicior „Zmierzch”. Chociaż mam wątpliwości, czy recenzowanie takich produkcji jak „Księżyc w nowiu” ma w ogóle sens (czego by o nich nie napisać, i tak do kin ściągną tłumy), świeżo po obejrzeniu, przez niektórych długo oczekiwanej, drugiej części sagi postanowiłem podzielić się swoimi wrażeniami. Oj, było tych wrażeń sporo!
Postaram się opowiedzieć o nich w dużym skrócie. Przypomnę, że „Zmierzch” przyniósł producentom ogromne zyski, większe niż ktokolwiek mógł się spodziewać. A jednak ekranizację książki uznano za niezbyt udaną. Winą za taki stan rzeczy obarczono reżyserkę Catherine Hardwicke. Nie wiem, czy do końca słusznie… W każdym razie niezadowoleni fani domagali się zmian. I doczekali się ich. Skonfliktowaną z wytwórnią Summit Entertainment Harwdicke zastąpił Chris Weitz. Rozczaruję jednak wszystkich, którzy oczekiwali od twórcy „Był sobie chłopiec” pozytywnej rewolucji: wyreżyserowany przez niego „Księżyc w nowiu” jest gorszy nawet od „Zmierzchu”.
Przywoływanie fabuły wydaje się bezcelowe, bowiem w trwającym ponad dwie godziny „Księżycu w nowiu” dzieje się tak niewiele, że nawet najbardziej zwięzłe streszczenie mogłoby zawierać niewybaczalne spoilery. Dawno nie widziałem tak nudnego i rozwlekłego filmu. Trudno nawet winić za to reżysera, chociaż przy niewielkim wysiłku mógłby nieco ożywić perypetie Belli Swan. Albo Melissa Rosenberg nie nadaje się do pisania scenariuszy, albo zaślepionym żądzą łatwego zysku producentom tym razem już zupełnie zabrakło wyobraźni, albo – i coraz bardziej przekonuję się do tego wyjaśnienia – powieści Meyer są po prostu fabularnie prymitywne. Historia opowiedziana w filmowym „Księżycu w nowiu” ogranicza się bowiem do kilku westchnień niespodziewanie porzuconej przez Edwarda i przez to pogrążonej w apatii Belli (ta biedna dziewczyna naprawdę nie ma w życiu szczęścia, skoro ciągle trafia na apetycznych chłopców skrywających mroczne tajemnice), przechadzek po lesie, podczas których nie zabraknie górnolotnych wyznań czy popisów indiańskich wilkołaków. Te ostatnie to chyba ukłon w stronę męskiej części publiczności, zaciągniętej do kina przez panie.
O ile śledzeniu perypetii bohaterów „Księżyca w nowiu” nie towarzyszą właściwie żadne emocje (usypiające dłużyzny zupełnie zabijają jakąkolwiek dramaturgię), odnajduję w tej produkcji spory potencjał komediowy. Zresztą nie tylko ja, co wnioskuję po niekończących się wybuchach śmiechu towarzyszy mojej niedoli. Groteskowo wypada już nie tylko bezpłciowa kreacja wampirów, z boskim Edwardem na czele. W pewnym stopniu widzowie oswoili się z nią w pierwszym filmie (chociaż muszę przyznać, że kampowa ekipa rodu Volturi bije bladziuchów Cullenów na głowę). Tym razem na pierwszym planie mamy nagie torsy umięśnionych wilczków, którzy paradują bez koszulek i w obcisłych spodenkach niezależnie od pory roku (co oczywiście nikogo nie dziwi, w końcu to Indianie) oraz drętwe dialogi recytowane z ogromnym wysiłkiem przez młode gwiazdki.
„Księżyc w nowiu” jest produktem kierowanym przede wszystkim do rozhisteryzowanych, nastoletnich fanek sagi Meyer. Twórcy zdają się starannie dobierać elementy filmowej ekranizacji, żeby zadowolić targetowego widza. Poza seksownym przyjacielem Belli, Jacobem, jest więc oczywiście Robert Pattinson, który pojawia się na ekranie w aurze tajemniczości: w nieruchomej pozie zamyślonego amanta czy zwolnionym tempie – niczym bollywoodzki gwiazdor Shah Rukh Khan. Dużo miejsca poświęcono cierpieniom Belli (wciąż nijaka Kristen Stewart), w końcu to z nią mają się identyfikować czytelniczki bestsellerowej serii.
Kilka niezamierzenie zabawnych scen i wypowiedzi, które przy takim zainteresowaniu filmem mają szansę przejść do historii (zajmując jednak niezbyt zaszczytne miejsce), nie ratuje Weitza przed porażką. „Księżyc w nowiu” to zupełnie nieudane połączenie „Romea i Julii” z „Piękną i Bestią” (a nawet bestiami). Tak nieudane, że mimo szczerych chęci trudno będzie mi o nim zapomnieć. Przynajmniej do kolejnej odsłony filmowej sagi. A ta (dopiero) za rok.