[recenzja] AFF 2011: Czerwony stan

Kadr z filmu „Czerwony stan” (reż. Kevin Smith)

Kevin Smith, ikona amerykańskiego kina niezależnego, tym razem prezentuje film zupełnie odmienny od swojej dotychczasowej, zabarwionej specyficznym humorem twórczości. „Czerwony stan” to pełen napięcia thriller, w którym reżyser przedstawia oraz krytykuje wiele społecznych i instytucjonalnych problemów dzisiejszych Stanów Zjednoczonych.

Gdzieś w typowym, niewielkim miasteczku pośrodku Ameryki trzech nastolatków szuka erotycznych wrażeń w internetowym serwisie randkowym. Jeden z bardzo atrakcyjnych anonsów okazuje się pułapką zastawioną przez okoliczną sektę religijnych fundamentalistów, prowadzoną przez charyzmatycznego kaznodzieję, który głosi potrzebę oczyszczenia ziemi z „diabelskiego nasienia”. Zupełnie przypadkowa konfrontacja z lokalną policją poszukującą chłopców za wykroczenie drogowe prowadzi do konfliktu i przybycia na miejsce jednostki antyterrorystycznej.

Kevin Smith już w pierwszej scenie „Czerwonego stanu” krytykuje podstawę amerykańskiego systemu prawnego – 2. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, która gwarantuje prawo do posiadania broni. Wymierza siarczysty policzek zarówno okrutnie wyśmiewanej i nieudolnej małomiasteczkowej policji, jak i pełnym obłudy organizacjom rządowym, próbującym za wszelką ceną ukryć swoje niepowodzenia. Wskazuje, że jednostka ze swoją ludzką, współczującą postawą – czyli podstarzały dowódca oddziału antyterrorystów (John Goodman) – jest bezsilna wobec nieugiętej machiny biurokracji.

Jednocześnie film jest ostrzeżeniem przed rosnącym fundamentalizmem i fanatyzmem religijnym, które w połączeniu z wolnością posiadania broni mogą stać się niesamowicie niebezpieczne. Choć sceny starć policji ze strzelającymi z karabinów maszynowych członków sekty (a szczególnie kobiet z bezmyślnie zaciętym wyrazem twarzy) są raczej nieprzekonujące, to wystarczająco mocne wrażenie robi długie, bo ponad dziesięciominutowe, a jednocześnie energetyczne i wciągające, kazanie pastora Coopera (doskonały Michael Parks) zakończone egzekucją jednego z zakładników.

Reżyser szansę na zmiany i lepszą przyszłość widzi w młodzieży – jedyną wątpiącą w słowa Coopera jest jego wnuczka, która próbuje załagodzić konflikt. Jednak przed niepotrzebnym rozlewem krwi powstrzymują obie strony dźwięki, jak się początkowo wydaje, biblijnych trąb wprost z apokalipsy św. Jana. Smith wykazuje się jednak bardzo ironicznym poczuciem humoru – dźwięki okazują się być dowcipem mieszkających w okolicy studentów, którzy w dodatku zajmują się uprawą marihuany.