„80 milionów”: Waldemar Krzystek nakręcił… polską wersję „Ocean’s Eleven”?

Plakat filmu „80 milionów” (reż. Waldemar Krzystek)

Już 25 listopada na ekrany polskich kin wejdzie „80 milionów” w reżyserii Waldemara Krzystka. Najnowszy obraz zdobywcy Złotych Lwów za „Małą Moskwę” – jak zapowiada dystrybutor (ten sam, który oplakatował ostatnio Polskę biustem promując „Baby są jakieś inne” Marka Koterskiego) – to pełnasuspensu i zaskakujących zwrotów akcji historia, której nie powstydziliby się scenarzyści hollywoodzkich hitów spod znaku „Ocean’s Eleven”. Czy oparty na prawdziwych wydarzeniach film z plejadą aktorów młodego pokolenia udźwignie to zuchwałe porównanie?

Oby nie skończyło się na stylizacji plakatu…

Plakat filmu „80 milionów” (reż. Waldemar Krzystek)

Dolny Śląsk, jesień 1981 roku. Po serii prowokacji SB, konfrontacja opozycji z komunistami wydaje się nieunikniona. Tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego, młodzi działacze „Solidarności” postanawiają zagrać va banque i organizują brawurową akcję wyprowadzenia z wrocławskiego banku 80 milionów związkowych pieniędzy, zanim konto zostanie zablokowane. Funkcjonariusze SB podążają za nimi krok w krok. Rozpoczyna się pasjonująca rozgrywka, w którą zostają zaangażowani duchowni i… cinkciarze. Każda ze stron ma asy w rękawie.

Chciałbym, aby powstał film z wartką, wciągającą akcją w gatunku komedii kryminalnej. Śmieszny, kiedy trzeba, i trzymający w napięciu, kiedy jest to niezbędne –  mówi Waldemar Krzystek. Wkrótce będziemy mogli się przekonać, ile z tych chęci udało się zrealizować. W obsadzie aż roi się od gwiazd i gwiazdeczek, kojarzonych w większości z telewizji. Ekipie przewodzą Filip Bobek, Marcin Bosak i Wojciech Solarz, partnerują im również Agnieszka Grochowska, Krzysztof Czeczot, Piotr Głowacki, Olga Frycz i Sonia Bohosiewicz.

Niezły dokument się zapowiada

Serwis /Film opublikował zwiastun dokumentu „Knuckle”. Rzecz opowiada o dwóch irlandzkich klanach, które od dekad walczą ze sobą, urządzając krwawe jatki – pojedynki bokserskie na gołe pięści. Nienawiść, szacunek, uwielbienie, wielkie pieniądze. Wszystko to zdaje się tu mieszać ze sobą. Ciekawe… Przekonajcie się zresztą sami!

Według Marka Koterskiego „Baby są jakieś inne”!

Kadr z filmu „Baby są jakieś inne” (reż. Marek Koterski)

Seksmisja” naszych czasów! czy Najbardziej kobieca komedia o mężczyznach – możemy przeczytać na plakacie komedii „Baby są jakieś inne”. Faktycznie, pierwsze teasery najnowszego filmu Marka Koterskiego prezentują się znakomicie. Twórca „Dnia świra” powraca do zapalnego tematu relacji damsko-męskich. Dystrybutor zapowiada rozprawienie się ze stereotypowymi opiniami na temat ról kobiet i mężczyzn oraz chwytliwym, acz coraz bardziej mylnym przekonaniem, kto z nas jest z Wenus, a kto wziął się z Marsa.

Mamy tu dwóch mężczyzn w samochodzie i ich rozmowy o życiu. Nie mają złudzeń, dyskutują o żonach, byłych dziewczynach i miłościach niespełnionych. Bohaterowie tej opowieści to wciąż życiowo niespełnieni inteligenci, którym czkawką odbijają się kolejne stygmaty codzienności – PRL, później przełom ustrojowy, szybki konsumpcjonizm, pozorowany katolicyzm, wreszcie roszczeniowy feminizm. Rozmowy o kobietach są zdominowane przez cechy męskich bohaterów – ich wady, zalety, natręctwa, oczekiwania, przyzwyczajenia. I wielka samotność.

– To temat, który fruwa w przyrodzie, wypływa w książkach, gazetach, parlamentach, na uniwersytetach i nagli, by go złapać, podjąć. Poza politycznymi i ekologią – najważniejszy obecnie cywilny temat na świecie – tłumaczy reżyser.

– To odgryzanie się mężczyzn, wyraźnie słabszych i przegranych -zagonionych pod ścianę, w narożnik, do kąta. Gadają na baby krytycznie, sarkastycznie, agresywnie, oskarżająco, żarliwie – mówi Marek Koterski, zaznaczając, że bohaterowie jego komedii dokonują „obrony przez atak”.

Główne role w męskim sparingu z kobiecą dominacją grają zaprawiony w podobnych bojach Robert Więckiewicz oraz Adam Woronowicz. Film wejdzie na ekrany kin 14 października.

Na przerażonych twarzach rysuje się „Epidemia strachu”

Thrillerów i horrorów science-fiction o wirusach zagrażających ludzkości pojawiło się w ostatnich latach tak wiele, że dziś ta maglowana na wszystkie możliwe sposoby tematyka (od „28 dni później” Danny’ego Boyle’a, przez serię „Resident Evil” po epidemię ślepoty w ekranizacji powieści José Saramago) mało kogo interesuje. Zdarzają się jednak produkcje, na które mimo wszystko warto zwrócić uwagę. Takim filmem wydaje się „Contagion – Epidemia strachu”, zapowiadany – uwaga – jako jeden z ostatnich w reżyserskim dorobku Stevena Soderbergha!

Steven Soderbergh to twórca niezwykle wszechstronny: debiutował w błyskotliwym stylu kameralnym dramatem „Seks, kłamstwa i kasety wideo”, zgarniając niespodziewanie Złotą Palmę w Cannes. Potem walczył sam ze sobą o Oscara za reżyserię (opowiadający o narkotykowych porachunkach „Traffic” pokonał w tej kategorii „Erin Brockovich” z przebojową Julią Roberts), porwał się na „Solaris” Lema, by wreszcie związać się ze stricte rozrywkową serią o przygodach ekipy Danny’ego Oceana.

Po monumentalnym przedsięwzięciu o Che Guevarze zaangażował się jeszcze w kilka projektów, zanim niespodziewanie ogłosił, że… przechodzi na emeryturę! Thriller science-fiction „Contagion – Epidemia strachu”, który wkrótce pojawi się na ekranach (premiera w Polsce 21 października), to podobno jeden z jego ostatnich filmów.

Opowiada o śmiertelnym wirusie, przenoszonym drogą powietrzną, który zabija zaatakowane osoby w ciągu kilku dni. Epidemia rozwija się szybko, a lekarze i naukowcy na całym świecie próbują znaleźć lekarstwo i opanować panikę, która rozprzestrzenia się jeszcze szybciej niż sam śmiertelny wirus. Zwykli ludzie walczą o przetrwanie w coraz bardziej podzielonym społeczeństwie.

W obsadzie roi się od gwiazd – Kate Winslet, Marion Cotillard, Matt Damon, Laurence Fishburne, Jude Law i Gwyneth Paltrow to najbardziej znane nazwiska. Możecie ich zobaczyć na serii niepokojących plakatów, które promują film „Contagion – Epidemia strachu”.

Let’s „Drive”, czyli niebezpieczna przejażdżka z Ryanem Goslingiem

Co tu ukrywać, kręcą nas tegoroczne produkcje z Ryanem Goslingiem. Wszystkie trzy: thriller polityczny „The Ides of March”, o którym już pisaliśmy, komedia romantyczna „Kocha, lubi, szanuje”, a także – może przede wszystkim – dynamiczne „Drive”. W końcu to najnowszy film reżysera Nicolasa Windinga Refna, twórcy „Bronsona”, który w tym roku udowodnił swoją klasę, zdobywając nagrodę za reżyserię w Cannes.

Trzymający w napięciu jak „Bullitt”, rozgrzeje publiczność nie tylko rykiem silników, ale przede wszystkim gorączką uczuć – reklamuje „Drive” dystrybutor. Zainteresowani?

Są mężczyźni, którzy wolność mają wpisaną w DNA. To oni jednym spojrzeniem potrafią złamać kobiece serce i sprawiają, że nie można o nich zapomnieć. Przyciągają jak magnes tajemniczym uśmiechem i obietnicą niebezpiecznej przygody.

Takim mężczyzną jest Driver, chłopak, który za dnia pracuje jako kaskader, a nocami wynajmuje się jako kierowca gangsterów. Żyje, balansując na cienkiej granicy między rozsądkiem a brawurą. Do dnia, gdy pozna Irene i straci dla niej głowę. Nowa dziewczyna, wyglądająca jak anioł, rozpęta wokół niego prawdziwe piekło. Ich love story pisane będzie czystą adrenaliną.

Na ekranie Ryanowi Goslingowi partneruje nie mniej zdolna Carey Mulligan, nominowana do Oscara za „Była sobie dziewczyna”. Ten film zapowiada się naprawdę nieźle, a i pierwsze recenzje pozwalają być dobrej myśli. Stylowy thriller akcji pełen niespodzianek? Dodaj gazu, Ryan!

„Drive” w kinach od 16 września.

Pierwsze zdjęcia Alicji Bachledy-Curuś z „Bitwy pod Wiedniem”

Alicja Bachleda-Curuś, po światowych przygodach filmowych i towarzyskich, powraca do Europy. Producenci „Bitwy pod Wiedniem” udostępnili właśnie jej pierwsze zdjęcia z planu w Rumunii. A na nich piękna Alicja w koczkach i z karabinem, w zakrwawionym fartuchu, twarda, gotowa do walki.

W „Bitwie pod Wiedniem” Bachleda-Curuś wciela się w postać księżnej Eleonory Lotaryńskiej. Partneruje jej Antonio Cupo (jako Karol V Lotaryński). Film reżyseruje Renzo Martinelli, który razem z Valerio Manfredim napisał scenariusz. Produkcja powstaje we współpracy twórców z Polski, Włoch i Turcji. Prace zdjęciowe trwają już od maja…

Przypomnijmy, iż poza Curuś z polskich aktorów zobaczymy m.in. Daniela Olbrychskiego, Andrzeja Seweryna, Piotra Adamczyka, Borysa Szyca oraz Krzysztofa Mecwaldowskiego.

Budżet „Bitwy pod Wiedniem” to 50 milionów złotych. W sumie przez plan przewinie się 100 aktorów oraz 10 tysięcy statystów i 3 tysiące koni. Polskim dystrybutorem filmu jest Monolith Films. Premiera opowieści o jednej z najważniejszych bitew w historii świata, której wynik zadecydował o losach Europy planowana jest na drugą połowę roku 2012.

„War Horse”: Steven Spielberg o przyjaźni i wojnie

„War Horse” – nowy film studia Dreamworks i Stevena Spielberga – to, jak zapowiada dystrybutor, epicka opowieść, mówiąca o lojalności, nadziei i wytrwałości w pejzażu wiejskiej Anglii i Europy w czasie I wojny światowej. Historia, która najpierw była książkowym bestsellerem, a potem okazała się spektakularnym sukcesem na deskach światowych teatrów, teraz zagości na dużym ekranie.

Jest rok 1914. Albert to młody mężczyzna, który oswaja i trenuje konia o imieniu Joey. Gdy wskutek przeciwności losu koń i jego opiekun zostają rozdzieleni, Joey trafia na zachodni front, inspirując i odmieniając życie wszystkich, których spotyka – brytyjskich kawalerzystów, niemieckich żołnierzy, czy francuskiego farmera i jego wnuczkę – zanim historia dojdzie do punktu zwrotnego w sercu Ziemi Niczyjej. Joey wciąż tęskni za Albertem, który został w odległej Anglii. Czy jeszcze kiedyś się spotkają?

„War Horse” to opowieść o przyjaźni i wojnie przygotowywana z wielkim rozmachem właściwym wszystkim filmom Stevena Spielberga – czytamy w materiałach prasowych. Film powstaje na podstawie książki Michaela Morpurgo, która odniosła wielki sukces i z powodzeniem została zaadaptowana na deskach międzynarodowych teatrów, w tym na Broadwayu.

W obsadzie produkcji znaleźli się Emily Watson, David Thewlis, Peter Mullan, Niels Arestrup, Tom Hiddleston, Jeremy Irvine, Benedict Cumberbatch i Toby Kebbell.

Premiera „War Horse” w 2012 roku.

Disney/Pixar powraca z „Meridą waleczną”

Od zarania dziejów w dzikich i górzystych regionach Szkocji historie epickich bitew oraz mistyczne legendy przekazywane są z pokolenia na pokolenie. W filmie studia Disney/Pixar „Merida waleczna”, gdy odważna Merida stawia czoła tradycji, przeznaczeniu i okrutnym bestiom, nowa opowieść dołącza do ludowych przekazów. W sieci właśnie pojawił się polski zwiastun produkcji twórców „Toy Story”!

Wyreżyserowany przez Marka Andrewsa („Iniemamocni”) i Brendę Chapman („Król lew”) oraz wyprodukowany przez Katherine Sarafian, film „Merida waleczna” to wspaniała przygoda: pełna ciepła, niezapomnianych bohaterów i typowo pixarowskiego poczucia humoru, lubianego przez widzów w każdym wieku – przynajmniej tak zapowiada dystrybutor.

Merida jest doskonałą łuczniczką, a zarazem porywczą córką króla Fergusa i królowej Elinor. Niezależna i zdecydowana iść własną drogą, Merida postępuje wbrew prastarym zwyczajom, uświęcanym przez władców krainy. Jej czyny przypadkowo sprowadzają na królestwo chaos i zniszczenie, a kiedy dziewczyna szuka pomocy u tajemniczej staruszki, ta spełnia jej niefortunne życzenie. Niebezpieczeństwo zmusza Meridę do odkrycia znaczenia prawdziwej odwagi, by cofnąć straszliwą klątwę, zanim będzie za późno.

Polska premiera „Meridy walecznej” w 3D odbędzie się w 2012 roku.

Nuda w polskim kinie oczami… Australijczyków!

Organizatorzy Melbourne International Film Festival po raz kolejny zaskakują klipem promocyjnym. Scena idealnie pasuje do opinii inżyniera Mamonia na temat polskiego kina. Nuda. Nic się nie dzieje. Z taką fabułą film nie ma szans zakwalifikować się na festiwal. Dlatego para głównych bohaterów (bracia Jacek i Tomasz Koman) szuka sposobu na ożywienie akcji. Rozwiązanie okazuje się dużo bardziej zaskakujące niż desperackie pomysły „Jakbyśmy tak kogoś zabili?” czy „Może ja pokażę cycki”. W tej sytuacji można jedynie żałować, że na festiwalu zabraknie polskich produkcji. Chociaż z drugiej strony – po takiej reklamie sale na pokazach świeciłyby pustkami.

„I’m Here”: Spike Jonze przedstawia robot love story

Podczas gdy my wciąż czekamy na decyzję dystrybutora w sprawie premiery chwalonego przez krytyków, długo oczekiwanego „Gdzie mieszkają dzikie stwory”, Spike Jonze – uważany za jednego z najbardziej oryginalnych reżyserów – pokazał na Sundance Film Festival swoją najnowszą produkcję. Twórca „Być jak John Malkovich” i „Adaptacji” tym razem przygotował krótkometrażowy projekt, który jeszcze przed premierą nazwano robot love story. Półgodzinny film science-fiction zatytułowany jest „I’m Here”, a fundusze na realizację wyłożyli producenci… Absolut Vodka. Co z tego wyszło?

Jeśli wierzyć pierwszym entuzjastycznym doniesieniom z Sundance, Jonze zrealizował czarującą opowieść o miłości, ze znakomicie dobraną muzyką: bardzo osobistą (niektózy twierdzą, że reżyser nakręcił „I’m Here” pod wpływem przeżyć związanych ze trudnym związkiem i rozstaniem z aktorką Michelle Williams), a chwilami wręcz szalenie przygnębiającą. Historia zagubionego bibliotekarza-samotnika, którego ponurą egzystencję odmienia pewna nieznajoma, stanowi liryczną metaforę relacji międzyludzkich we współczesnym, indywidualistyczno-egoistycznym świecie. Brzmi banalnie, ale na ekranie wypada podobno całkiem przekonująco.

Wszystkim, którym w tym roku do Park City nie po drodze, pozostaje obejrzeć obiecujący zwiastun „I’m Here”. Niby sentymentalny schemat, lecz osadzony w intrygującym świecie: podskórnie niepokojącym przez ścieżkę dźwiękową oraz kreację robo-ludzi, przywodzącą na myśl oldschoolowe pecety. „I’m here” to niewątpliwie jedna z premier tegorocznego Sundance Film Festival, na które będę polował. Do upadłego…