Podczas gdy my wciąż czekamy na decyzję dystrybutora w sprawie premiery chwalonego przez krytyków, długo oczekiwanego „Gdzie mieszkają dzikie stwory”, Spike Jonze – uważany za jednego z najbardziej oryginalnych reżyserów – pokazał na Sundance Film Festival swoją najnowszą produkcję. Twórca „Być jak John Malkovich” i „Adaptacji” tym razem przygotował krótkometrażowy projekt, który jeszcze przed premierą nazwano robot love story. Półgodzinny film science-fiction zatytułowany jest „I’m Here”, a fundusze na realizację wyłożyli producenci… Absolut Vodka. Co z tego wyszło?
Jeśli wierzyć pierwszym entuzjastycznym doniesieniom z Sundance, Jonze zrealizował czarującą opowieść o miłości, ze znakomicie dobraną muzyką: bardzo osobistą (niektózy twierdzą, że reżyser nakręcił „I’m Here” pod wpływem przeżyć związanych ze trudnym związkiem i rozstaniem z aktorką Michelle Williams), a chwilami wręcz szalenie przygnębiającą. Historia zagubionego bibliotekarza-samotnika, którego ponurą egzystencję odmienia pewna nieznajoma, stanowi liryczną metaforę relacji międzyludzkich we współczesnym, indywidualistyczno-egoistycznym świecie. Brzmi banalnie, ale na ekranie wypada podobno całkiem przekonująco.
Wszystkim, którym w tym roku do Park City nie po drodze, pozostaje obejrzeć obiecujący zwiastun „I’m Here”. Niby sentymentalny schemat, lecz osadzony w intrygującym świecie: podskórnie niepokojącym przez ścieżkę dźwiękową oraz kreację robo-ludzi, przywodzącą na myśl oldschoolowe pecety. „I’m here” to niewątpliwie jedna z premier tegorocznego Sundance Film Festival, na które będę polował. Do upadłego…