AFF 2020: 6 najlepszych filmów festiwalu

W ostatniej części podsumowania tegorocznej, łączonej edycji Nowych Horyzontów i American Film Festival po lupę wzięliśmy ten drugi z festiwali i przygotowaliśmy dla Was listę filmów, które najbardziej spodobały się naszej redakcji. Czy będzie można je gdzieś obejrzeć? Nie zdziwilibyśmy się, gdyby niektóre z nich trafiły na platformy streamingowe – przeglądajcie więc ich zasoby, bo to sześć naprawdę ciekawych pozycji!

Sweet Thing, reż. Alexandre Rockwell

Kadr z filmu „Sweet Thing”

Jeśli zaglądacie tutaj regularnie, to idziemy o zakład, że należycie do grona kinomaniaków, którzy w swojej pamięci skrycie przechowują wspomnienie o tym pierwszym seansie, po którym na dobre zakochali się w szklanym ekranie. Gdybym dziś miał 15 lat i zobaczył „Sweet Thing”, to mogłaby być decydujący czynnik, by w świecie filmu pozostać już na zawsze i tonąć, tonąć bez opamiętania.

Jest to esencja kina niezależnego – skromny obraz nakręcony niemal w całości w czerni i bieli, którego pierwszoplanową obsadę (z dwoma wyjątkami) tworzy jedna utalentowana rodzina (reżysera i scenarzysty, Alexandre Rockwella; to zresztą nie pierwsza ich próba, poprzednie filmy także były wplataniem narracyjnej magii w codzienne życie Rockwellów).

Fabuła jest raczej banalna – pozostawione samo sobie (matka prowadza się ze zbirem, ojciec przeżywa ten fakt upijając się do nieprzytomności i w końcu trafia na odwyk) rodzeństwo, Billie i Nico, postanawia urwać się z domu i ruszyć w nieznane, a my śledzimy tę podróż po zapomnianych, ale urokliwych pipidówach w Ameryce.

Gdzie więc kryje się ta magia? W szczerości i morale, które tak samo, jak dorastającym dzieciakom z ekranu, szczególnie dziś, potrzebne są i nam.

Maciej Jabłoński

Pierwsza krowa, reż. Kelly Reichardt

Kadr z filmu „Pierwsza krowa”

W swoim najnowszym filmie Kelly Reichardt powraca do gatunku westernu, który w dość nieoczywisty sposób wykorzystała przy okazji kręcenia “Meek’s Cutoff”. Ponownie jednak jest to western nietypowy, przewrotny, toczący się w leniwym tempie i pozbawiony emocjonujących strzelanin czy gonitw 

Trudno również zaliczyć bohaterów “Pierwszej krowy” do grona typowych kowbojów.  Podróżujący z grupą traperów po oregońskich puszczach kucharz “Cookie” i chiński imigrant King Lu poznają się w dość osobliwych okolicznościach, a kiedy po jakimś czasie spotykają się ponownie, okazuje się, że ta znajomość może przynieść im spore korzyści. Mający smykałkę do interesów Lu wyczuwa, że na cukierniczym fachu “Cookiego” można zarobić – jego słodkie wypieki cieszą się ogromną popularnością wśród przybyłych z Europy amerykańskich pionierów, z nostalgią wspominających smaki Starego Kontynentu. Problem w tym, że źródło niezbędnego w rozkręcającym się biznesie mleka, pierwsza i jak na razie jedyna w całym Oregonie krowa, znajduje się w posiadaniu lokalnego włodarza.

„To nie jest kraj dla krów” – mówi jeden z bohaterów filmu, parafrazując tytuł filmu braci Cohen. Kontynuując taką żartobliwą zabawę odpowiedziałbym – “Aż poleje się mleko”. W swoim Kelly Reichardt obrazuje moment, w którym wykuwa się kapitalistyczny fundament Stanów Zjednoczonych. Na dopiero zdobywanym Dzikim Zachodzie cywilizacja to zbite z byle desek chałupy, dziurawe buty i zastępujące monety muszelki. Zbieraninę kolonizatorów pochodzących z różnych części Europy i Azji trudno nazwać jeszcze narodem – bardziej niż wspólnota jakichkolwiek wartości łączą ich wspólne zmagania z dziką, wciąż trudną do okiełznania naturą. Żeby w podobnych okolicznościach zarobić okrągłą sumkę i wybić się ponad nieposiadającą zbyt wiele resztę wystarczy fach w ręce, biznesowe wyczucie momentu i odrobina ryzyka.  

W odróżnieniu od P.T. Andersona reżyserka przygląda się jednak swoim bohaterom – ich rozwijającej się relacji i biznesowo-cukierniczym zmaganiom – z pełną ciepła sympatią i czułością, wyśmiewając przy tym maczystowski kanon pokazywania na ekranie Dzikiego Zachodu. Jednocześnie pomimo leniwego tempa w jej westernie nie brakuje napięcia, nawet jeśli najsilniej można odczuć je podczas sceny… dojenia tytułowej krowy.

Paweł Guszkowski

Czarny niedźwiedź, reż. Lawrence Michael Levine

Kadr z filmu „Czarny niedźwiedź”

Kolejna propozycja nakierowana na tych, którzy nieprzeciętnie często myślą o filmach. W centrum uwagi jest tu Allison (ikona amerykańskiego kina niezależnego, Aubrey Plaza), młoda reżyserka, poszukująca tematu na swój kolejny projekt. A przynajmniej tak może się wydawać, bo mniej więcej w połowie seansu „Czarny niedźwiedź” zagląda za drugą stronę lustra i staje się filmem o filmie, którego narodziny obserwowaliśmy „w realu” do tego momentu. Nadążacie?

To pomieszanie, swoista incepcja struktury obrazu (tak naprawdę jest ona jeszcze inaczej skonstruowana, ale o tym musicie przekonać się sami), wybrzmiewa tym ciekawiej, że oba akty podlane są koktajlem emocji na poziomie wczesnego Polańskiego. Poprzeczka wisi więc wysoko.

Nie da się również pominąć aspektu samego planu zdjęciowego, gdzie rozgrywa się akcja drugiej części „Czarnego niedźwiedzia”. Dla zakochanych w kinie, to jak jajko-niespodzianka. Zachęcamy do spróbowania.

Maciej Jabłoński

Bestio, bestio, reż. Danny Madden

Kadr z filmu „Bestio, bestio”

Z reguły błędy młodości można wybaczyć. A jednak w tej opowieści o dzieciakach nowej ery zanurzonych w smartfonach i żyjących potrzebą akceptacji przez urojony świat, konsekwencje bywają najpoważniejsze z możliwych. Pomaga oczywiście fakt, że akcja rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, gdzie w każdym domu, pod ręką czeka potencjalne, legalne narzędzie zbrodni.

Dlatego w „Bestio, bestio” nie chodzi o element szoku czy dramatyczny suspens, bo dokąd zmierza akcja – domyślimy się raczej szybko. To po prostu autentyczny, współczesny portret wykluczeń, które czekają na tak młodych Amerykanów. Nito jest nowy w mieście i szkole, do tego ma urodę imigranta i dźwiga ciężar biedy (której tak widocznym symbolem jest brak własnego smartfona). Ale jednocześnie Nito jest naturalny i ma w sobie czysty talent, m.in. do jazdy na deskorolce. Chłopak więc wkrada się w łaski Kristy, marzącej o aktorskiej sławie. Jest jeszcze Adam, starszy sąsiad Kristy, który próbuje (na razie bez powodzenia) rozkręcić merytoryczny kanał youtube o broni.

W dużym skrócie: w świecie młodzieży główną rolę gra przemoc. Ukryta pod różnymi postaciami – biedy, rasizmu, hejtu. Danny Madden wierzy w to, że można ją pokonać i w kulminacyjnych scenach swojego dramatu pokazuje, jak to zrobić. Zło dobrem zwyciężaj, chciałoby się strywializować. Prawda jest jednak mniej oczywista, choć zwycięstwo przyzwoitości na szczęście wciąż chyba smakuje tak samo.

Maciej Jabłoński

Shiva Baby, reż. Emma Seligman

Kadr z filmu „Shiva Baby”

Czy zdarzyło się Wam (najlepiej jako nastolatek/a lub młody/a dorosły/a) kiedykolwiek wziąć udział w dużym rodzinnym wydarzeniu, w trakcie którego niezliczona rzesza dawno niewidzianych wujków i cioć raz za razem zadawała Wam serię kłopotliwych pytań o pracę, plany na przyszłość i życie uczuciowe? Jeśli tak, to z pewnością będziecie mogli wczuć się w sytuację, w której znalazła się Danielle, główna bohatera filmu Emmy Seligman. 

W swoim pełnometrażowym debiucie, który rozwija pomysł nakręconej dwa lata wcześniej krótkometrażówki, kanadyjska reżyserka perfekcyjnie splata momentami mocno ironiczny humor z pełnym emocji napięciem, kondensując koszmar niezręczności i skrępowania rodzinnego spotkania – w tym przypadku shivy, tradycyjnej judaistycznej stypy. Danielle trafia tam tuż po zakończonej schadzce z kochankiem, którego niedługo później nieoczekiwanie widzi wśród uczestników shivy. To zresztą nie jedyna osoba, z którą wolałaby ona w tej sytuacji nie rozmawiać – mnogość niewygodnych i drażliwych dialogów, w które dziewczyna zmuszona jest się wikłać, stanowi pożywkę dla wielu prześmiesznych gagów, a smaczku dodaje im wrodzona żydowska neurotyczność bohaterów. Jednak pod płaszczykiem komedii kryje się gorzka historia o frustracjach dorastania, trudach wchodzenia w dorosłość i samodzielnego radzenia sobie jej problemami. Danielle, osaczona przez troskliwe, ale dociekliwe pytania członków jej rodziny, zdaje sobie sprawę, że czas najwyższy, by zacząć szukać na nie odpowiedzi. 

Seligman sprawnie balansuje między humorem a powagą, a jej film okazał się jedną z najlepszych komediowych pozycji tegorocznej edycji American Film Festival. Jedyne, co można jej zarzucić, to że nie zdecydowała się na nieco bardziej dramatyczny finał, który stanowiłby mocną puentę historii Danielle.

Paweł Guszkowski

Surogatka, reż. Jeremy Hersh

Kadr z filmu „Surogatka”

Z pozoru nic w tym dramacie nie powinno nas zaskoczyć. Jess ma dwójkę homoseksualnych przyjaciół i poznajemy ją w momencie, gdy jako surogatka oczekuje przyszłego dziecka swoich znajomych. Akcja rozgrywa się w kosmopolitycznym, wielkomiejskim środowisku (prawnicy, artyście, programiści), więc gdzie tu jakikolwiek dysonans poznawczy?

Tej jesieni jest on tematem rozmów co najmniej połowy naszego narodu. Jess oraz ojcowie dowiadują się bowiem, że dziecko ma zespół Downa. Reakcja obu stron nie mogłaby różnić się bardziej i w tym momencie zaczyna się ekranowa dyskusja o aborcji. Poza samymi zainteresowanymi reżyser włącza w dyskurs jeszcze rodzinę Jess, kulturalnie żonglując argumentami za i przeciw, które sami tak dobrze znamy.

„Surogatka” służy więc stawianiu trudnych do rozwiązania pytań cywilizacyjnych, ale też pokazuje pewną obłudę, w którym dziecko to coraz częściej zabawka rodziców, środek do spełnienia ich (a nie dziecka) potrzeb i marzeń. Ważne, że w toku rozwijania wątków, w naprawdę subtelny sposób możemy zmierzyć się z własnymi dylematami odnośnie aborcji i rodzicielstwa w szerszym spektrum. Także dzieci z zespołem Downa i poświęcenia, jakich wymaga ich wychowanie, są tu przedstawione w rzeczywisty sposób. I choć bohaterka podejmuje na naszych oczach konkretną decyzję, to nie jest ona przedstawiona jako jedyne słuszne rozwiązanie. W ten sposób „Surogatka” staje się ciekawą i pouczającą lekcją odpowiedzialności.

Film zdobył nagrodę publiczności AFF 2020 we Wrocławiu.

Maciej Jabłoński