Splat!FilmFest 2020: 5 filmów, które widzieliśmy przed festiwalem

Jeden z niewielu plusów trwającej epidemii COVID-19 jest taki, że większość festiwali filmowych przenosi się do Internetu. Właśnie dzisiaj rozpoczęła się szósta już odsłona festiwalu nowego kina grozy, fantastyki, kina gatunkowego i bezkompromisowego kina arthousowego, czyli Splat!FilmFest. Do 14 grudnia cała festiwalowa selekcja dostępna jest oczywiście online – na stronie https://vod.splatfilmfest.com/. Karnet umożliwiający obejrzenie wszystkich filmów kosztuje będzie 100 zł, a bilet na pojedynczy seans 12 zł. Dostęp do wszystkich filmów krótkometrażowych – zupełnie za darmo!

Trzon programu stanowią premiery najlepszych światowych filmów kina gatunkowego, które które nie posiadają jeszcze w Polsce dystrybucji kinowej i są raczej ciężko poza obiegiem festiwalowym – spora część z nich ma tutaj swoje polskie premiery. Nam udało się już wcześniej zobaczyć pięć z nich i zgodnie z zapowiedzą prezentujemy Wam nasze zdanie na ich temat – polecamy trzy z nich, odradzając raczej tracenie czasu na pozostałe dwa.

Possessor, reż. Brandon Cronenberg

Kadr z filmu „Possessor”

Tak tak, nazwisko reżysera nie jest przypadkowe – Brandon to syn Davida Cronenberga, jednego z najciekawszych reżyserów kina gatunkowego i legendarnego mistrza body horroru. Po swoim ojcu Brandon odziedziczył zamiłowanie do pokręconych, mieszających różne gatunki fabuł.

Główną bohaterką jego drugiego pełnometrażowego filmu jest Vos, agentka tajnej organizacji będącej w posiadaniu nowoczesnej technologii, przy pomocy której możliwe zupełnie zawładnięcie ciałem innego człowieka i wykorzystanie go do eliminacji wskazanych przez firmę osób. Podczas wykonania kolejnego zlecenia kobieta zaczyna tracić kontrolę nad swoim “nosicielem”, a kiedy ich tożsamości zaczynają się ze sobą zlewać do głosu dochodzą głęboko skrywane, niebezpieczne instynkty.

Podobnie jak dawniej ojcu, Cronenbergowi juniorowi udało się stworzyć duszną, gęstą i immersyjną atmosferę, która nie pozwala oderwać oczu od ekranu. “Possessor” to mocny, krwawy i chwilami bardzo psychodeliczny B-klasowiec na pograniczu thrillera, science fiction i makabrycznego body horroru.

Post Mortem, reż. Peter Bergendy

Kadr z filmu „Post Mortem”

Dobrych horrorów o potencjale masowym jest jak na lekarstwo. Zwłaszcza, gdy za wyznacznik jakości tego gatunku uznamy częstotliwość lub skuteczność, z jaką straszy widza. Węgierskie „Post Mortem” właśnie w tym aspekcie ma do zaoferowania najwięcej.

Akcja osadzona jest tuż po zakończeniu I wojny światowej, na terenach dzisiejszych Węgier pustoszonych właśnie przez epidemię hiszpanki. Nie brakuje trupów, a ludzie żyją pragnieniem zachowania wspomnień o zmarłych. Dlatego ocalały z wojny Peter, fotograf pośmiertny, ma ręce pełne roboty i w końcu trafia do wioski, w której podobno straszy.

Wykładnia pochodzenia tego strachu, jak i zdroworozsądkowe remedium mogłyby pojawić się w zasadzie po kwadransie badania tematu, ale reżyser celowo rozwleka film, aby móc zaprezentować repertuar widowiskowych sposobów straszenia. Nie ma tu niczego, czego dotąd byście nie widzieli, ale dzięki temu, że Peter Bergendy fachu uczył się w kręceniu reklam i teledysków, jest po prostu efektownie.

Strachy robią swoje do ostatnich scen, a epilog mruga do nas okiem i na wypadek, gdyby ktoś podczas seansu pompował balonik nadziei na niesamowitą historię, spuszcza z niego powietrze. Jest więc bliżej sagi „Underworld”, z obietnicą kolejnych odsłon przygód fotografa-pogromcy duchów i jego pomagierki. Oczywiście tylko wtedy, gdy nie będziecie się bali tłumnie wydawać pieniędzy na bilety.

Jak woda, reż. Bao Nguyen

Kadr z filmu „Jak woda”

Czy Bruce Lee to azjatycki James Dean? Czy osiągnął sukces na miarę oczekiwań? Jak właściwie wyglądało całe to szaleństwo na punkcie kung-fu? Dokument Bao Nguyena jest przystępną i wieloaspektową opowieścią o życiu aktora-ikony sztuk walki, która odpowie Wam na znacznie więcej pytań.

To po prostu wartościowa lekcja filmowej edukacji, ale i spojrzenie na wciąż dyskutowany problem hollywoodzkiego rasizmu oraz obraz sytuacji azjatyckiej mniejszości w USA. Zapewne znajdą się wśród Was tacy, którzy zarzucą filmowi przesadny hagiograficzny rys bohatera, ale powinni oni pamiętać – ten człowiek inspirował Quentina Tarantino, wprowadził do kina dużo bardziej realny sposób prezentowania walki, a w PRL-u rozkochiwał w kolorowym, rozrywkowym kinie miliony Polaków.

Nawet jeżeli przypisuje się mu dziś więcej niż faktycznie zdziałał, to Bruce Lee nie wziął się znikąd, lecz – cytując klasyka – „sam sobie to wyrwał, przeciwko naturze, przeciwko rywalom”.

Moje serce bije tylko, gdy mu każesz, reż. Jonathan Cuartas

Kadr z filmu „Moje serce bije tylko, gdy mu każesz „

Wampiryzm to jeden spośród najczęściej wykorzystywanych w horrorach motywów – sięga po niego również Jonathan Cuartas, reżyser niskobudżetowego rodzinnego dramatu, prezentowanego w tym roku w selekcji American Film Festival. Jego bohaterami jest dwójka rodzeństwa, Jessie i Thomas, która z trudem wiąże koniec z końcem, opiekując się cierpiącym na niecodzienną dolegliwość młodszym bratem Dwightem i starając się dostarczać mu trudno dostępnego „lekarstwa”.

Lekarstwem tym jest oczywiście krew. Wampiryzm, na który cierpi Dwight stanowi w filmie Cuartasa metaforę rozpadu więzi łączącej członków rodziny i doskwierającej im samotności. Reżyser opowiada swoją historię w niespiesznym tempie, a nieczęste sceny polowań na bogu ducha winne ofiary stanowią rzadkie przerywniki obrazów borykającego się z trudami codzienności rodzeństwa.

Niestety główny motyw ani nie dramatyzuje ciekawie wątku rodzinnego, ani nie zostaje dobrze rozwinięty w warstwie gatunkowej. W ostatecznym rozrachunku kameralny horror Cuartasa okazuje się mdłą, nudnawą, niezależną amerykańską niskobudżetówką.

Wypad!, reż. I.-Fan Wang

Kadr z filmu „Wypad!”

Podobnie jak wampiryzm, motyw zombie apokalipsy został już chyba wykorzystany w kulturze na wszystkie możliwe sposoby. Mimo to od czasu do czasu pojawia się film prezentujący coś świeżego – w czym w ostatnich latach bryluje szczególnie kino azjatyckie, by wspomnieć choćby zeszłoroczny hit festiwali, japońską komedię “Jednym cięciem” (o którym pisaliśmy tutaj).

Z opisu obiecujący wydawał się również pomysł pochodzącego z Tajwanu I.-Fan Wanga, który fabułę swojego absurdalnego zombie horroru “Wypad!” osadził w znanym z częstych bójek rodzimym parlamencie. Niestety zamiast ostrej satyry wyśmiewającej przywary polityków, reżyser prezentuje nam pozbawioną większego sensu, przegadaną (czy może raczej przekrzyczaną) i okropną stylistycznie, jaskrawo-krwawą sieczkę. Kolejne gagi zamiast rozbawić, powodują raczej ciągłe poczucie żenady, a prezentowany humor zupełnie nie wykorzystuje potencjału osadzenia fabuły w parlamencie, bazując na prostych, by nie powiedzieć prostackich chwytach.

Dlatego też wybór, który stawiają przed widzem twórcy – pomiędzy obejrzeniem ich filmu a dalszymi rządzami aktualnej władzy – wcale nie wydaje się taki oczywisty, nawet w naszych polskich realiach.