Jeszcze żaden festiwal filmowy w Polsce nie debiutował z takim rozmachem: zarówno jeśli chodzi o wsparcie miasta i sponsorów, których przyciągnęło nazwisko pomysłodawcy – zdobywcy Oscara, kompozytora Jana A.P. Kaczmarka, jak i obfitujący w atrakcje program. Nowe filmy braci Dardenne, Toma Tykwera, Kena Loacha, plus interesujące tytuły prosto z Cannes czy Sundance. Wreszcie hasło Otwarty, Odważny i Glokalny, czyli wyraźne zapędy, aby inspirować do dyskusji na aktualne tematy społeczno-kulturalne, co uczyniłoby Transatlantyk opiniotwórczym drogowskazem (niczym ogromna latarnia morska z plakatu). Wydaje się jednak, że ambicje przerosły organizatorów.
Po pierwsze, Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk miał od początku wyraźne problemy z samookreśleniem. Wystarczy spojrzeć na rozpiętość programową. Oczywiście, organizatorom nie można odmówić jednego – udało im się ściągnąć do Poznania kilka dobrych filmów. Jednak widz, dopiero poznający nowy festiwal, mógł się poczuć zdezorientowany: tu sekcja kulinarna, tu wątki proekologiczne, tu muzyka filmowa, tu kino skandynawskie czy niemieckie. Zabrakło w tym wszystkim spójności, konkretnego przekazu (jak nowohoryzontowość Romana Gutka albo skupienie się na kinie Europy Środkowo-Wschodniej na WFF). Czegoś, czym Transatlantyk chciałby się wyróżniać na tle innych imprez. Tym bardziej, że zginął gdzieś zupełnie transatlantycki charakter imprezy.
Sytuacji nie ułatwiało ciągłe odwoływanie się do glokalności. W zamierzeniu Transatlantyk miał być lokalny w działaniu i tożsamości, a jednocześnie globalny w rozumieniu konsekwencji i kontekstu własnego działania. Strasznie to skomplikowane, a przy tym trudne do realizacji. Ciągłe podkreślanie związków z Poznaniem, przede wszystkim przez deklaracje i eventy z udziałem Kaczmarka i prezydenta Grobelnego (a zabrakło konkretów, np. sekcji poświęconej lokalnym filmowcom), stwarzało raczej wrażenie prowincjonalności, co przecież kłóci się z aspiracjami do zorganizowania międzynarodowej imprezy wykraczającej poza ramy tradycyjnego festiwalu filmowego.
Glokalność mogłaby się jeszcze obronić, gdyby Transatlantyk wypłynąłby w swój pierwszy rejs pełen pasażerów. Tymczasem na pokładzie było raczej pustawo, przynajmniej w pierwszych dniach imprezy (nawet w weekend publiczność nie zajmowała połowy miejsc na salach). Organizatorzy ogłosili co prawda sukces frekwencyjny (36 tys. widzów, dla porównania starsze Nowe Horyzonty mają ich dziś ok. 110 tys.), ale statystyki mogą pozostawić mylne wrażenie.
Paradoksalnie, raz jeszcze okazało się, że organizatorów zgubił rozmach. Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk zainaugurował swoją działalność z zapleczem, które inne imprezy osiągają dopiero po kilku latach, a nawet wcale. Były reklamy, było zaangażowanie sponsorów i partnerów, w tym stacji TVN. Promocja, jakiej Transatlantykowi mogłyby pozazdrościć na starcie Nowe Horyzonty oraz Dwa Brzegi. Przestronne, klimatyzowane sale multipleksu z perspektywy widza należy docenić, ale z drugiej strony – na pewno trudniej je zapełnić po brzegi niż dwa czy trzy kina studyjne. Przede wszystkim ważne jest co innego, otóż „wychowanie” swojej publiczności i zdobycie jej zaufania trwa. To proces, którego nie sposób przeskoczyć nawet najbardziej profesjonalną organizacją.
Wreszcie podstawowe pytanie: czy naprawdę potrzeba nam kolejnego festiwalu? Z myślą o jakim widzu powstał Transatlantyk? Trudno przecież liczyć na publiczność z Nowych Horyzontów, po drodze jest jeszcze festiwal w Kazimierzu Dolnym, wcześniej Tofifest, od którego rozpoczyna się wakacyjny maraton. Organizatorzy już dziś powinni się poważnie zastanowić, w jakim kierunku chcą podążać, bo przy ocenie przyszłorocznej edycji nie będzie już żadnej taryfy ulgowej. Nie wystarczy przecież wypłynąć, trzeba jeszcze wiedzieć, dokąd się płynie.