Konkurs Główny Nowych Horyzontów od zawsze był raczej dla kinowych snobów, a nie „normalsów”. Ale chyba jeszcze nigdy dotąd tak bardzo nie zdominowało go poczucie ogromnego przytłoczenia i beznadziei. Po obejrzeniu 10 z 12 nominowanych filmów nie sposób uciec od myśli, że autorskie kino wieszczy świat, w którym człowiek – a co za tym idzie i samo medium – staje się zbędny.
Prawdę mówiąc, tegoroczny konkurs jest dla mnie osobiście sporym rozczarowaniem. Rządzi nim (oczywiście) uwielbiane przez selekcjonerów NH kino kontemplacyjne, jakby zapatrzone w pewnego kuca, który „lubi wolmo”. Sęk w tym, że kosztem wątpliwego artyzmu niemal za każdym razem cierpi bazowa narracja. To kino jest odarte z optymizmu i nadziei, pragnienia, aby wszystko było możliwe. To kino rachunku sumienia w strachu. To wreszcie kino milczenia; takie, które obserwuje, ale niczego komentuje; pasywne i zdystansowane, zastygające jak lawa w oczekiwaniu na kolejne przebudzenie w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Cywilizacyjne „nowe horyzonty” w oczach kamer reżyserów najwyraźniej widzą coraz mniej miejsca dla homo sapiens. W „Czerwonym księżycu” galicyjski mit o potworze z głębin (uważni dostrzegą, że chodzi o zyflę, gatunek walenia uznawany za istotny dla równowagi ekosystemu oceanicznego) ożywa w miasteczku, w którym wszyscy mieszkańcy są sparaliżowani (strachem?), a wybawienie mogą przynieść tylko 3 wiedźmy. Mamy więc bezwzględną naturę i człowieka, który już niewiele może zdziałać.
Ten motyw odbija się w kolejnych obrazach – w węgierskim s-f „Eden” bohaterka „oficjalnie” cierpi na wielokrotną wrażliwość chemiczną (syndrom MCS), ale chodzi tu raczej o całkowitą alergię na współczesny świat, która prowadzi do nieuniknionej, powolnej agonii (co dziwne, bo z każdym kadrem Ewa jednak manifestuje w sobie chęć do życia); w greckim „Kala Azar” populację zwierzęcą dziesiątkuje leiszmanioza – ale może to głębsza paralela, skoro bohaterowie filmu, para zwierzęcych krematorów, w zachowaniu właściwie zrównana jest z innymi ssakami (o słuszności przekonania zrównania gatunku ludzkiego z gatunkami zwierząt mówiła też w sesji Q&A reżyserka filmu).
W zupełnie przestarzałym wizualnie body horrorze (dlaczego w sekcji Konkurs Główny, a nie np. Nocne Szaleństwo?) „Komar” autorstwa Polaka z Hollywood, Filipa Jana Rymszy, katalizatorem akcji również jest natura, czyli tytułowy moskit. Ale tutaj mamy właściwie podróbkę „Muchy” Cronenberga z szytą dość grubymi nićmi metaforą (ech, Ci bankowi krwiopijcy!) kryzysu finansowego z 2008 roku.
Rytm natury wyznacza też sporą część życia uciekających od nowoczesności i konsumpcjonizmu bohaterów kolejnego polskiego obrazu, „Prostych rzeczy” Grzegorza Zaricznego, ale i tutaj swoją rolę grają śmierć oraz żałoba. Wyjątkowo Zariczny jednak opowiada nam sensowną historię – tylko że z gatunku tak odrealnionych (i nudnych) dla miastowych, że nie za bardzo chce się słuchać. Ale kto wie, może znajdą się tacy, którzy zauważą, że inny świat jest możliwy, a jego budowę zawsze należy zacząć od prostych rzeczy.
Żałoba to w ogóle lejtmotyw całej sekcji, bo poza wspomnianymi już pięcioma tytułami, co najmniej kolejne 4 kręcą się wokół straty i godzenia się z nią.
Śmierć ostatniego syna opłakuje stojąca samodzielnie nad grobem, 80-latka z „To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie”, która w tej żałobie znajduje siłę do walki o pamięć i tradycję swojej lokalnej społeczności (zagrożonej oczywiście przez postęp w formie tamy, która zaleje groby bliskich).
W „Metamorfozie ptaków”, pięknym, poetyckim hołdzie dla swojej matki, zmarłe kobiety ze swojej rodziny wspomina Catarina Vasconcelos. To akurat obraz warty uwagi każdego widza, choć oczywiście również niełatwy seans.
Utrata jest też sednem austriackiego „O niedogodności narodzin”, migawce z wielce prawdopodobnej bliskiej przyszłości, gdzie żyją androidy odtwarzające co do joty wlane w nie dowolne wspomnienia ludzi. W intrygującym koncepcie najważniejsze jest chyba pytanie o to, czy w marzeniach o nieśmiertelności wspomnień nie zapominamy, że po wielokroć trzeba by przeżyć nie tylko wszystkie radości, ale i traumy.
„Opowieści z kasztanowego lasu” z kolei kręcą się wokół znikania ludzi – na poziomie bohaterów jest to emigracja zarobkowa, ale także zwyczajna śmiertelność; natomiast w szerszym kontekście reżyser przygląda się mocno opustoszałemu dziś regionowi Wenecji Julijskiej, zapomnianemu skrawkowi planety na granicy włosko-słoweńskiej. I trudno nie odnieść wrażenia, że po raz kolejny za winnego uznawany jest tu współczesny model cywilizacyjny.
Na tle tych wszystkich propozycji – o dziwo – najbardziej do gustu przypadła mi bez wątpienia najdziwniejsza – „Purpurowe morze”. To nie tyle film, co wideodziennik uchodźcy za burtą statku; 66 minut „nakręconych” kamerą przytwierdzoną do nadgarstka reżyserki, która uczestniczyła w tragicznej podróży szlakiem uciekających z Syrii do Europy, bo sama była jedną z przemycanych.
Forma „Purpurowego morza” doprowadzona jest do ekstremum nie bez powodu, a tym powodem jest, drogi Widzu, Twoja, a raczej nasza codzienna obojętność. Ponad godzina przypadkowego „punktu widzenia kamery” stawia sprawę jasno: możesz posłuchać i spróbować zrozumieć lub odwrócić wzrok.
Zdumiewająca większość festiwalowej publiczności (jeśli brać pod uwagę oceny filmu), wybrała to drugie. I to jest moim zdaniem najsmutniejsza miara żałoby po kinie, które rzekomo patrzy naprzód.
Oceny filmów z Konkursu Głównego:
7/10 – Purpurowe morze
6/10 – Metamorfoza ptaków; Opowieści z kasztanowego lasu
5/10 – O niedogodności narodzin; Proste rzeczy
4/10 – Eden; Kala azar; To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie
3/10 – Czerwony księżyc; Komar
bez oceny (nieobejrzane) – Luty, Sanktuarium
Wszystkie filmy dostępne do 15.11 na: www.nowehoryzonty.pl