Opowieść o spotkaniu po latach czterech rozczarowanych życiem clownów wydawać by się mogła idealna na jubileusz piętnastolecia Teatru Montownia, o ile sztukę rumuńskiego pisarza Matei Visnieca potraktować z przymrużeniem oka. Lecz już po paru minutach okazuje się, że wbrew pozorom w tekście nie ma wiele miejsca na autoironię czy niuanse. Albo, co gorsza, ani aktorom, ani debiutującemu w roli reżysera Marcinowi Hycnarowi nie udało się go znaleźć.
Nicollo, Peppino, Filippo i Rico to czterej clowni-nieudacznicy, którzy przepracowali razem ładnych parę lat. I trochę się już nie widzieli. Kiedyś łączyła ich przyjaźń, dziś nie darzą się szacunkiem. Stracili dawną pasję: są sfrustrowani, zazdrośni, udają, że im się powodzi, a próbując zaimponować sobie nawzajem, wypadają coraz bardzie żałośnie. Co sprawiło, że znów się spotkali? Z braku perspektyw wszyscy czterej zdecydowali się odpowiedzieć na ogłoszenie o pracę zamieszczone w prasie, ujęte zgrabnie w tytule spektaklu „Aaa zatrudnimy clowna”. To dla nich, być może ostatnia, szansa na zaistnienie, dlatego będą próbowali bezwzględnie pozbyć się konkurencji.
Niespodziewane spotkanie clownów pod drzwiami potencjalnego pracodawcy jest okazją do przypomnienia sobie ideałów zweryfikowanych przez rzeczywistość, przyjrzenia się wzajemnym relacjom itd. Powinno więc stanowić jakieś, przynajmniej w sensie autotematycznym, wyzwanie dla Adama Krawczuka, Marcina Perchucia, Rafała Rutkowskiego oraz Macieja Wierzbickiego, absolwentów warszawskiej PWST, którzy założyli jedną z pierwszych niezależnych grup teatralnych w Polsce. Widać to tylko chwilami, gdy aktorzy odwołują się do dotychczasowego dorobku, czy to całego zespołu, czy indywidualnego (np. Perchuć, który występuje w monodramie „Ojciec Bóg”).
Miało być zabawnie i refleksyjnie – czyli w typowej konwencji Teatru Montownia, który od premiery „Szelmostw Skapena” na deskach Teatru Powszechnego przed piętnastoma laty zdołał wypracować własny, jakże charakterystyczny styl. Tymczasem w „Aaa zatrudnimy clowna” większość scen komediowych przypomina albo slapstickowe gagi cyrkowe, albo dziecinne wygłupy, albo nuży – jak puentowany kolejnymi wulgaryzmami występ pantomimiczny.
Nadzieję na przełamanie impasu przynosi pojawienie się na scenie Perchucia, który z czarną walizką w białe grochy mniej więcej po dwudziestu minutach dołącza do Rutkowskiego i Wierzbickiego. Monolog granego przez niego Filippo, z szeregiem egzystencjalnych pytań, stanowi rozważania o współczesnej sztuce, o sensie aktorstwa. Również początek drugiego aktu, pomysłowo zainscenizowany przy zgaszonych światłach, wypada całkiem nieźle. Ale to tylko momenty.
Po obejrzeniu „Aaa zatrudnimy clowna” przynajmniej jedno wydaje się pewne: nie posiadający własnej sceny Teatr Montownia (jubileusz obchodzi w Och-Teatrze) aktorów już ma, przydałby się teraz jeszcze dramaturg (a najlepiej kilku), który zagwarantuje porządny materiał literacki. Na przykład ktoś taki jak Andrzej Saramonowicz, autor „Testosteronu”, chyba największego przeboju grupy. Może to się uda przed kolejną okrągłą datą. Nie należy tracić nadziei. W końcu – o ile dobrze rozumiem przesłanie pewnych siebie panów z Montowni – nie jest z nimi jeszcze tak źle, jak z bohaterami sztuki. Wciąż dają radę.