[recenzja] „Połów szczęścia w Jemenie”: Łososiowe remedium na wszystko

Współpraca reżysera Lasse Hallströma i scenarzysty Simona Beaufoya przy „Połowie szczęścia w Jemenie” zapowiadała bardzo wiele. Filmowcy nie zawiedli – ich współpraca okazała się udana i owocna, o czym można się przekonać od 20 kwietnia także w polskich kinach. Powstał humorystyczny i pełen ciepła film opowiadający o wydawałoby się nieosiągalnych, a jednak możliwych do spełnienia marzeniach. Czytaj dalej

[recenzja] „Rzeź”: Gdy opadną maski

Co znajduje się pod maską przyjmowaną codziennie przez ludzi dojrzałych, inteligentnych i uważających się za kulturalnych? Głęboko skrywane tajemnice oraz rodzinne urazy dwóch na pozór normalnych nowojorskich par zostają bez kompromisów ujawnione w najnowszym filmie Romana Polańskiego „Rzeź”. Ekranizacja głośnej sztuki Yasminy Rezy to jedna z niewielu komedii w dorobku reżysera „Dziecka Rosemary”. Mimo to Polański spisał się doskonale: stworzył obraz bardzo kameralny, a jednocześnie jeden z najbardziej zabawnych w swojej karierze (mimo wyczuwalnej nuty goryczy). Czytaj dalej

[recenzja] Aaa zatrudnimy dramaturga

Opowieść o spotkaniu po latach czterech rozczarowanych życiem clownów wydawać by się mogła idealna na jubileusz piętnastolecia Teatru Montownia, o ile sztukę rumuńskiego pisarza Matei Visnieca potraktować z przymrużeniem oka. Lecz już po paru minutach okazuje się, że wbrew pozorom w tekście nie ma wiele miejsca na autoironię czy niuanse. Albo, co gorsza, ani aktorom, ani debiutującemu w roli reżysera Marcinowi Hycnarowi nie udało się go znaleźć. Czytaj dalej

[recenzja] AFF 2011: Czerwony stan

Kadr z filmu „Czerwony stan” (reż. Kevin Smith)

Kevin Smith, ikona amerykańskiego kina niezależnego, tym razem prezentuje film zupełnie odmienny od swojej dotychczasowej, zabarwionej specyficznym humorem twórczości. „Czerwony stan” to pełen napięcia thriller, w którym reżyser przedstawia oraz krytykuje wiele społecznych i instytucjonalnych problemów dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Czytaj dalej

WFF 2011: Odlot

„Odlot” opowiada historię trójki przyjaciół znających się jeszcze ze szkoły średniej. Živa jest zdecydowana wyjechać za granicę na studia. Gregor to zawodowy żołnierz: właśnie wrócił do domu z Afganistanu, lecz wkrótce wróci tam na kolejną misję. Andrej niedawno rzucił studia, teraz skupia się głównie na nihilistycznym oporze wobec całego świata. Chcąc powspominać stare czasy przyjaciele wyruszają na wycieczkę nad morze, w to samo miejsce, gdzie jeździli jeszcze będąc w liceum. Być może to dla nich ostatnia szansa na takie spotkanie – podczas weekendu wyjdą na jaw stanowiące zagrożenie dla ich przyjaźni i głęboko skrywane sekrety.

Nejc Gazvoda, obiecujący reżyser i pisarz, w pełnometrażowym debiucie prezentuje widzom portret swojej generacji. „Odlot” w dobie ruchu „oburzonych” to doskonały, bardzo aktualny obraz młodych Europejczyków – zbuntowanych, poszukujących własnej tożsamości i zmagających się z problemami współczesnego świata. Reżyser z nadspodziewaną (jak na jego młody wiek) przenikliwością oraz wyczuciem porusza najważniejsze dla współczesnej Europy sprawy: od kwestii homoseksualizmu, po interwencje w krajach arabskich. Czyni to bez popadania w banał, w czym bardzo pomagają doskonałe kreacje trójki słoweńskich aktorów.

Jednocześnie Gazvoda pokazuje zaskakująco dojrzały warsztat reżyserski. Umiejętnie stopniuje napięcie, dążąc do punktu kulminacyjnego ostrożnie ujawnia tajemnice i problemy swoich bohaterów. Ciekawie kreuje również nastrój – „Odlot” zaczyna od beztroskiej sielanki w pięknych słoweńskich krajobrazach, powoli przekształcając film w pełen emocji dramat, by ostatecznie zakończeniu nadać ciepły i przepojony nadzieją wyraz.

Gazvoda stworzył bardzo klimatyczny, inteligentny i uniwersalny obraz młodego pokolenia. Dlatego też nie można się dziwić, że „Odlot” otrzymał aż siedem nagród na tegorocznym Słoweńskim Festiwalu Filmowym, o czym przed projekcją w Warszawie nie zapomniał wspomnieć sam reżyser, podkreślając jednocześnie, że udało się to pomimo bardzo niskiego budżetu. Można tylko mieć nadzieję, że wychwalanemu w całej Europie Gazvodzie nie uderzy woda sodowa do głowy, a jego talent reżyserski rozwinie się we właściwym kierunku.

WFF 2011: Ósma strona

W programie 27. Międzynarodowego Warszawskiego Festiwalu Filmowego „Ósma strona”, pierwszy po dwudziestoletniej przerwie film wyreżyserowany przez Davida Hare’a, została opisana jako thriller polityczno-szpiegowski. I choć na pewno wpisuje się w ramy tego gatunku, to jest to thriller bardzo specyficzny. Widz nie doświadczy w nim pościgów samochodowych, efektownych strzelanin, szpiegowskich gadżetów ani popisów kaskaderskich. Jedyna śmierć, której będzie świadkiem, następuje z przyczyn zupełnie naturalnych. Hare pokazuje, że wywiad, oprócz tej znanej doskonale widzom z kina akcji, posiada również drugą twarz.

To twarz Johnny’ego Warrickera, podstarzałego i zmęczonego wieloletnią służbą analityka MI5. Jego szef i najlepszy przyjaciel nagle umiera, pozostawiając w rękach bohatera tajny raport, który zawiera zagrażające istnieniu brytyjskiego wywiadu i informacje kompromitujące rząd (znajdują się na tytułowej ósmej stronie). Warricker staje przed dylematem – zapomnieć o całej sprawie i dożyć emerytury na ciepłej posadce czy ujawnić akta, i tym samym rozwiać marzenia o spokojnej jesieni życia. Decyzji nie ułatwia pozornie przypadkowe spotkanie z tajemniczą sąsiadką, która okazuje się być polityczną aktywistką.

Chociaż po obejrzeniu „Ósmej strony” łatwo mogą pojawić się skojarzenia „Autorem widmo”, to mimo pewnych podobieństw filmy te zdecydowanie się różnią. Roman Polański postawił na aurę tajemniczości związaną z odkrywanym przez głównego bohatera sekretem, natomiast u Hare’a od samego początku wszystko jest jasne. Znanego z doskonałych scenariuszy („Godziny”, „Lektor”) brytyjskiego twórcę interesują przede wszystkim specyficzne dla nowego stulecia dylematy moralne związane z wywiadem. Pokazuje, że napięcie budować można w raczej niecodzienny dla współczesnego kina sposób. Hare cały swój film opiera na interakcjach postaci, tworzących coraz bardziej skomplikowaną i zdradziecką sieć intryg i powiązań, do lawirowania w której zmusza swojego głównego bohatera.

Bill Nighy, który wcielił się w rolę Johnny’ego Warrickera, idealnie wpasowuje się w stworzoną przez Hare’a postać. Mistrzowsko sprawdza się w zakulisowych rozgrywkach toczących się w zaciszu biurowych gabinetów, gdzie liczy się przede wszystkim doświadczenie i giętki umysł, a nie fizyczna sprawność. Ponadto aktor posiada niepowtarzalny i niezbędny każdemu agentowi brytyjskiego wywiadu urok, którym czarował widzów podczas spotkania po seansie „Ósmej strony” otwierającym 27. Międzynarodowy Warszawski Festiwal Filmowy.

WFF 2011: Hell

Pomysł znany i wielokrotnie wykorzystywany: z powodu nagłych i nieprzewidywalnych zmian w ziemskim klimacie ludzkość staje na granicy upadku. Słońce, niegdyś źródło życia i światła, zmieniło całą planetę w jałową, spękaną skorupę. Drzewa usychają. Większość zwierząt wymarła. Miasta opustoszały. Wśród ocalałych ludzi woda ma wartość złota. Krążą słuchy, że w górach są jej ostatnie zapasy. Właśnie w ich kierunku zmierzają Marie, jej młodsza siostra Leonie i poznany przez nie niedawno Phillip.

Kadr z filmu „Hell” (reż. Tim Fehlbaum).

Tim Fehlbaum, reżyser „Hell”, nie pokazuje niczego nowego w tematyce kina postapokaliptycznego, które przeżywa w ostatnich czasach swoisty boom. Jego film, wpisujący się w przepowiednie zagłady współczesnych proroków i katastroficzne wizje ekologów, fabularnie jest łudząco podobny do „Drogi” z Viggo Mortensenem, co czyni go nieznośnie przewidywalnym. Także budowanym nastrojem próbuje, niestety nieudolnie, zbliżyć się do pełnego napięcia obrazu Johna Hillcoata.

Tak samo jak australijski reżyser, Fehlbaum wskazuje na siłę więzi krwi w obliczu katastrofy. Opiekuńcza Marie jest zdolna zrobić wszystko, by chronić swoją młodszą siostrę Leonie, nawet w sytuacji, gdy wydaje się to niemożliwe. Mimo swych ciągłych obaw, bohaterka zdecydowanie nazbyt ufnie wierzy wszystkim napotkanym ludziom – najpierw dbającemu tylko o siebie Phillipowi, który jednakże posiada dobrze zaopatrzony samochód, a potem Tomowi, napadającemu na podróżującą trójkę na stacji benzynowej. W końcu równie szybko powierza zaufanie spotkanej w opuszczonym kościele staruszce, która chce przeznaczyć towarzyszy Marie na obój, samą bohaterkę natomiast – wydać za swojego syna.

To wokół konfrontacji tych dwóch kobiecych postaci Fehlbaum buduje główną oś swojego filmu. W sytuacjach ekstremalnych najważniejsza jest siła psychiczna, a nie fizyczna – w „Hell” tę siłę posiadają kobiety. Obie wykazują równie silny charakter, nieustępliwie starając się chronić swoje rodziny, a w ostatecznej walce o przetrwanie obie są w stanie zabić. Niestety szansa na interesujące przedstawienie owej konfrontacji została zaprzepaszczona przez zdecydowanie puste postacie i przeciętną grę aktorską.

Jedynym elementem zachęcającym do obejrzenia „Hell” są przyjemne wrażenia wizualne. Zdjęcia zatopione w przymglonych, żółtawych barwach przypominających sepię, mogą się wydawać dość banalne, jednak pozwalają widzowi niemalże na własnej skórze (a raczej na własne oczy) odczuć żar palącego słońca. Co więcej, pozwalają ukryć pewnie techniczne niedostatki spowodowane niskim budżetem filmu.

WFF 2011: Avé

„Avé” Konstantina Bojanova to typowy film drogi. W swym debiucie fabularnym reżyser zabiera widza w podróż po Bułgarii, jego towarzyszami czyniąc dwójkę nastolatków wyraźnie zagubionych we współczesnym świecie. Kamen wyrusza w drogę po otrzymaniu nagłej informacji, w jednej chwili rezygnując z zajęć na Akademii Sztuk Pięknych w Sofii. Tytułowa Avé twierdzi, że jedzie odwiedzić chorą na raka babcię. Oboje zmierzają w tę samą stronę i przypadkiem spotykają się na poboczu drogi, próbując złapać stopa.

Kamen początkowo niechętnie spogląda na Avé, ale chcąc nie chcąc musi zgodzić się na jej towarzystwo w trakcie podróży. Dodatkowo denerwuje go fakt, że dla każdego kierowcy gotowego wziąć dwójkę autostopowiczów dziewczyna wymyśla nową historię i zmienia swoją tożsamość, przez co kilkukrotnie oboje wpadają w tarapaty.

Inspiracją dla fabuły filmu, czego można było dowiedzieć się na spotkaniu z Bojanovem w czasie 27. Warszawskiego Festiwalu Filmowego, było osobiste doświadczenie z młodości. Pewnej nocy miał on spotkać na progu swojego mieszkania zagubioną i przestraszoną nastolatkę, która zgodziła się przyjąć zaproszenie wejścia do środka dopiero po zapewnieniu, że nie będzie musiała odpowiadać na żadne pytanie.

Podobnie jest z bohaterami „Avé”. Prawie wcale ze sobą nie rozmawiają, nie zadają pytań i nie oczekują, że zostaną o coś zapytani. Jeśli któreś z nich w ogóle mówi, to jest to zdecydowanie bardziej energiczna i łatwo popuszczająca wodze fantazji Avé. Kamen to typ milczka, odzywa się rzadko, zwykle złoszcząc się na współtowarzyszkę podróży. Jednak głównie gapią się na smutny bułgarski krajobraz za oknem – i choć momentami jest to lekko denerwujące, to w pewien niewytłumaczalny sposób trzyma publiczność w ciągłym napięciu. Oboje wydają się być lekko zagubieni, chociaż doskonale znają dotychczas ukrywane cele swoich podróży. Tymczasem widz, podobnie jak samych bohaterów, poznaje je dopiero po pewnym czasie.

Bojanov pokazuje, że młodość – często ukazywana w sposób lekki i sielankowy – zwykle jest równie gorzka i samotna co starość, którą reprezentuje rodzina przyjaciela Kamena. Choć wspólna droga zbliża bohaterów do siebie, to ostatecznie zmuszeni są się rozstać. Realizm i naturalność ich relacji film zawdzięcza doskonałej obsadzie obu głównych ról. Należy docenić dojrzałą jak na młody wiek grę aktorską Ovanesa Torosiana, a szczególnie Angeli Nedialkovej, dla której był to debiut filmowy.

„Colombiana”: Z zemstą jej do twarzy

Luc Besson, tym razem jako producent i współscenarzysta, przedstawia opowieść o kobiecie, która podporządkowała swoje życie zemście za śmierć rodziców. Niestety, najlepsze co „Colombiana” ma do zaoferowania to widok Zoe Saldany w strojach eksponującej jej apetyczne kształty.

Chociaż za kamerą stanął reżyser „Transportera 3″ Olivier Megaton, widać tu rękę Luca Bessona i jego słabość do płatnych zabójców oraz pięknych kobiet z bronią w ręku. Wystarczy przypomnieć „Leona zawodowca”, ekranizację gry „Hitman”, którą wyprodukował, a przede wszystkim „Nikitę”. W historii niepokornej narkomanki-złodziejki wyszkolonej na perfekcyjną maszynę do zabijania fascynacje Bessona znalazły pełny wyraz.

Znana z roli w „Avatarze” Zoe Saldana to nie Anne Parillaud, lecz Cataleya, główna bohaterka „Colombiany”, ma coś z Nikity. Jednak te dwie postaci różni przeszłość, a filmowi Megatona brakuje klimatu stylowego przeboju Bessona z 1990 roku. Co gorsza, na każdym kroku spomiędzy szwów spajających kolejne sceny akcji wyłazi wtórność historii.

W koszmarnie dłużącym się wprowadzeniu poznajemy historię Cataleyi, która jako dziecko była świadkiem brutalnego morderstwa rodziców przez kolumbijską mafię. Cudem udało jej się ujść z życiem i trafić pod opiekę rodziny mieszkającej w Chicago. Jak tego dokonała opisywać nie będę, w każdym razie nie jest to wcale najbardziej absurdalny pomysł scenarzystów. Dialogi biją na głowę wszystkie rozwiązania fabularne. Wystarczy wspomnieć fragment rozmowy pomiędzy Cataleyą a jej wujkiem-gangsterem. – Chcę być zabójcą. Pomożesz? – pyta młoda bohaterka. – Jasne – odpowiada opiekun dziewczynki, który sam stracił syna i prawi o bezsensie przemocy.

I tak piętnaście lat później Cataleya jest już kobietą, zabójczo piękną kobietą. Morduje kolejnych zwyrodnialców, by dopełnić upragnionej zemsty. Widz oczekuje spektakularnej jatki doprawionej szczyptą humoru, które pozwoliłyby mu zapomnieć o bzdurności fabuły. Tymczasem twórcy „Colombiany” wykorzystują pokaźny arsenał śmiertelnie skutecznej w swoim fachu bohaterki, by strzelić sobie w stopę.

Skazana na niepowodzenie próba psychologicznego pogłębienia postaci Cataleyi (np. scenkami z udziałem chłopaka pragnącego poznać ją nie tylko z perspektywy łóżka) i uzasadnienia krwawej zemsty, odbiera emocje sprawnie nakręconym sekwencjom akcji. W tej sytuacji filmu nie jest w stanie uratować nawet seksapil Saldany.

Nowe Horyzonty 2011: Łowca trolli

Horror fantasy „Łowca trolli” to bezpretensjonalna rozrywka, czyli nowohoryzontowy unikat. To podmuch orzeźwienia prosto z Norwegii, bardzo potrzebny w salach wypełnionych duchotą przeintelektualizowanego czy artystowskiego kina. Nic dziwnego, że publiczność we Wrocławiu przyjęła tę produkcję z ogromnym entuzjazmem. Wcześniej film spodobał się także za oceanem. Ba, w Hollywood planowany jest już remake!

W „Łowcy trolli” z powodzeniem połączono dwie konwencje, niezwykle popularne we współczesnych horrorach i kinie science-fiction, czyli found footage i mockumentary. Koncepcja fabuły jest bardzo prosta: oglądamy zapis intrygującego materiału wideo zrealizowanego przez troje studentów, który wpadł w ręce reżysera. To, co zaczyna się jak niewinne zadanie reporterskie, kończy się na śmiertelnie niebezpiecznym spotkaniu z największą tajemnicą Norwegii. Okazuje się bowiem, że tajemniczy myśliwy, którego nieustępliwi bohaterowie śledzą przez kilka dni z kamerą w związku z oskarżeniami o kłusownictwo, to pracujący na zlecenie rządu… łowca trolli.

W przeciwieństwie do twórców „Blair Witch Project” czy ”Paranormal Activity”, reżyser André Øvredal nie stawia na przerażenie widza za wszelką cenę. Kręci wciągającą parodię, zręcznie balansując na granicy grozy i kina klasy B. Unika przy tym przesadnej tandety i śmieszności. Wręcz przeciwnie, buduje zaskakująco spójną wizję rzeczywistości – wraz z bohaterami poznajemy tajniki pracy łowcy i sposoby, jakimi rząd ukrywa wstrząsającą prawdę o istnieniu trolli zagrażających życiu obywateli.

Pełna absurdu, czarnego humoru i widowiskowych momentów całość znakomicie wpisuje się w filmowy portet Norwegii – skandynawskiego kraju i jego osobliwych mieszkańców, w którym pod pozorami surowego ładu i dobrobytu kryją się mroczne tajemnice.